wtorek, 2 grudnia 2014

"Operacja się udała, pacjent zmarł" - kilka słów o filmie Insurgentes.



Insurgentes The Movie można podsumować tak – nieudany eksperyment artystyczny. Na kogo zrzucić winę? Reżyserem i montażystą filmu jest ponoć Lasse Hoile, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę był nim Kompletny Przypadek. Film zawodzi w jakimkolwiek kontekście byśmy go nie umieścili i jakiegokolwiek charakteru byśmy mu nie nadali. Czym jest film Insurgentes? Dokumentem o Stevenie Wilsonie? Nie. Jeżeli ma on nam dać wyczerpującą garść istotnych informacji na temat kluczowych momentów kariery Wilsona, to tego nie dostaniemy, mimo że podjęto pewne kroki. Czy jest to, jak zresztą go reklamują, kino drogi? Nie do końca. Brakuje tutaj jakiejkolwiek narracji, uporządkowania, chronologii.
To prawda, Steven Wilson jeździ po świecie, ale czy ma to jakiś sens? Widzowi trudno będzie dojść do tego jaki. I w końcu, czy Insurgentes The Movie jest po prostu artystycznym kaprysem i średnio udaną próbą zrobienia czegoś ciekawego i niecodziennego? Chyba to najlepsza definicja. Niestety brak zdecydowania wyłazi z ekranu w każdej minucie. Z jednej strony mamy bardzo ciekawe i (dla fanów Wilsona) ekscytujące fragmenty nakręcone w domu rodziców Bosego. Możemy zobaczyć słynnego tatę Stevena, posłuchać jak opowiada o pierwszym magnetofonie, który zmontował dla syna. Widzimy mamę Stefana, która ogląda stare zdjęcia. Sam Wilson zabiera nas do swojej graciarni gdzie pokazuje swój pierwszy sprzęt do nagrywania oraz oryginalne kartki z tekstami wczesnego Porcupine Tree. To są rzeczy, które chcemy zobaczyć w filmie o Stevenie Wilsonie. Nagle jednak zabawa się kończy i zostajemy zalani wodospadem dziwnych, migających i w tak banalny sposób mrocznych ujęć, które nie wnoszą nic do tego co przed chwilą zostało przedstawione na ekranie. W jednej chwili z treściwego, dobrze zrealizowanego dokumentu, film przemienia się w etiudę studentów szkoły filmowej. Tak jakby w scenach nakręconych u rodziców Stefana było za dużo ciepła i uśmiechów, które należy zrównoważyć odpowiednią dawką przygnębiających ujęć, żywcem wyjętych z awangardowych dzieł Angera czy Brakehage'a. Pytanie, czy warto robić takie koktajle stylistyczne i czy dobrze wpływa to na odbiór filmu? Czy Lasse Hoile czasami za bardzo nie zaszalał z konwencją? Od razu wracamy do pytania – czym jest film Insurgentes? Mimo typowo dokumentalnych fragmentów (wspomniana wizyta w domu, jak również w szkole Stefana gdzie odbywał swoje pierwsze publiczne występy i ukazane wycieczki fotograficzne z Carlem Gloverem), nadal nie możemy nazwać tego pełnoprawnym dokumentem o Stevenie Wilsonie. Pojawiają się goście tacy jak Mikael Akerfeldt czy Aviv Geffen, ale brakuje tak istotnych postaci jak Tim Bowness czy ktokolwiek z Porcupine Tree. Mozna powiedzieć, że nie byli oni częścią podróżniczego życia Stefana w tamtym czasie. W porządku. Ale czy film mówi nam dużo o samych Stefanowych podróżach? Też niewiele. Jest bardzo chaotycznie. Co chwila widzimy Wilsona w innym miejscu – Meksyk, Izrael, Japonia – nie ma tu żadnego porządku. Film drogi charakteryzuje się takim porządkiem, bohater zaczyna w punkcie A i kieruje się do punktu B z całą chronologią tego typu podróży. Tu tego nie ma. Czy może (jak sugeruje tytuł) dzieło powie nam coś więcej na temat nagrywania płyty Insurgentes? Nic nam nie powie, chociaż proces nagrywania został w obrazie pokazany (w naturalny dla siebie chaotyczny sposób). Insurgentes jawi nam się w końcu jako jeszcze innego rodzaju twór. Film propagandowy. SW przedstawia się jako aktywista, rycerz walczący o dobre imię muzyki. Dzięki temu możemy oglądać słynne już niszczenie iPodów, oraz wysłuchać co Bosy ma do powiedzenia w tym temacie. A do powiedzenia nie ma niczego czego nie słyszelibyśmy wcześniej w wywiadach z jego udziałem. Po prostu tutaj umieszczono to wszystko w jednym miejscu. Nadaje to filmowi trochę naiwności, jakby była mowa o głodzie na świecie. Nie da się zbudować filmu tylko na tym. Wydaje się jakby obaj Panowie chcieli zrobić kilka filmów o kompletnie odmiennym charakterze naraz. Od razu przychodzi mi do głowy porównanie z „Returning” - filmem dokumentalnym o no-man. Został on zrealizowany przez ludzi z zewnątrz, tak jak to powinno wyglądać. Jest początek, jest koniec, są wypowiedzi istotnych osób, nie ma niepotrzebnego bajzlu. Punkt widzenia jest uczciwy. Insurgentes natomiast pokazuje nam Stefana takiego jakiego on chce żebyśmy zobaczyli. Zamiast uśmiechniętego, serdecznego człowieka jakiego znamy z zakulisowych spotkań, widzimy zmęczonego życiem i wojną z mp3 muzyka, który strzela buraka w Disneylandzie. Czy na prawdę o to chodziło? Może to ja nie rozumiem Insurgentes The Movie. Niech i tak będzie.
Tak czy inaczej, polecam ten film wszystkim fanom SW, którzy nie mieli okazji go obejrzeć. Trzeba samemu sprawdzić. Moim zdaniem, to film na jeden raz. Obowiązkowy seans dla fanów Wilsona, ale raczej rozczarowujący. Nie da się zrobić kilku filmów w jednym. Na jakimś etapie trzeba się zdecydować co chce się osiągnąć. Oczywiście, spontanicznie stworzone dzieło również ma wartość, ale jeśli potem wydaje je się na dvd i bierze za to kasę, to warto jednak zrobić to z sensem. A tego sensu w Insurgentes The Movie brakuje. Za bardzo zalatuje on kolażem losowo wybranych scen, wyrwanych z kontekstu wypowiedzi i prób pokazania Wilsona jako człowieka, którego nic w życiu nie cieszy. Z jednej strony wspomina on jak to kocha Izrael bo ludzie są otwarci, nie odwracają wzroku na ulicy, itd. Z drugiej sam kreuje się na dziwaka, który patrzy na wszystkich trzymających w ręku iPoda i mówi „osądzam Cię!”. Ale taki jest Wilson, nigdy do końca nie wie czego chce, szybko i łatwo zmienia zdanie, itd. Za tę nieprzewidywalność też go lubimy. Jeżeli ktoś jest betonowym fanem Lasse Hoilego, który w swojej działalności potwornie się zakonserwował (tak od 10 lat przynajmniej), to może kupować InsurgentesTM w ciemno. Mnie mimo wszystko męczą powracające wciąż przebitki z ludźmi czołgającymi się w maskach przeciwgazowych, po setnym razie niemal bawią. Znajdą się jednak ujęcia w niepretensjonalny, prosty sposób ładne co udowadnia, że Hoile nie jest fotografem amatorem. Mam nadzieję, że powstanie jeszcze dobry i wyczerpujący film o Stevenie Wilsonie, taki, który pokaże go np.: w No Man's Land, a nie w krzakach w Meksyku, taki gdzie Wilson daruje sobie naśmiewanie się z gwiazd Idola (bo sam zaprosił gwiazdę izraelskiego Idola do nagrywania nowego solo) i skupi się na tym co robi dobrze – graniu muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz