piątek, 18 sierpnia 2017

Guilty 'guilty pleasure', cz.2?


Prawie dokładnie rok temu napisał na spontanie tekst pt.: „Guilty 'guilty pleasure'”, w którym popadałem w zadumę nad postawą Stefana względem muzyki popowej i formy piosenkowej. Zauważyłem wtedy, że Wilson ewidentnie ma wciąż tego typu ciągoty (pomijając nawet Blackfield), jest dobry w pisaniu piosenek, ale z jakiegoś powodu ostatecznie się od tego dystansuje, jakby ze strachu. Jeżeli nie czytaliście tamtego tekstu, to przeczytajcie go teraz zanim będziecie kontynuować tę lekturę.

http://stevenwilsonlive.blogspot.com/2016/08/guilty-guilty-pleasure.html

Nie mogłem wtedy wiedzieć, że niecały rok później Stefan wyda na singlu prawdopodobnie najbardziej popowy utwór od czasu Only Baby no-man i w dodatku zrobi to solo. Piąty album Wilsona generalnie kształtował się wtedy odrobinę inaczej. „4,5” miało niby stanowić połowę drogi między „Hand. Cannot. Erase”, a nowym solo, ale w rzeczywistości brzmi bardziej jak coś, co łączy HCE z poprzednimi płytami, a nawet Porcupine Tree. Na upartego My Book Of Regrets w skróconej wersji mógłby pasować do „To The Bone”, ale tez nie do końca.

Złośliwi twierdzą, że Stefan zrobił się nagle popowy, po podpisaniu kontraktu z Carolina International, ale moim zdaniem było raczej odwrotnie. Kształtował się materiał taki, a nie inny i SW zdecydował, że jest to właściwy moment, aby dołączyć do grona wykonawców reprezentowanych przez dużą wytwórnię, która pozwoli tej muzyce dotrzeć w świat i w pełni zrealizować jej komercyjny potencjał. I absolutnie nie piszę tego w negatywnym tonie. Stefan dostał budżetowy zastrzyk, co widać. Kiedy ostatni raz Bosy mógł sobie pozwolić na tyle teledysków? I to nie semaforowych bajek, czy animacji z kompa, ale prawdziwych klipów, w których się osobiście pojawił?

Wiele osób zarzuca Wilsonowi sprzedajność, ale zadajmy sobie pytanie, czy facet robi coś złego żeby rzucać w jego kierunku takimi oskarżeniami? Ja tak nie uważam.

Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną, to na Bosego wywalono w ostatnich miesiącach stos gówna. Permanating podzielił fanów. Dawno już nie widziałem tak jadowitych komentarzy, zwłaszcza autorstwa progresywnych januszy, którzy ubliżali Wilsonowi w tak agresywny i wymyślny sposób, że nie warto było nawet wchodzić z nimi w dyskusję, bo czasami po prostu nie da się przebić betonu pod tytułem „fan rocka progresywnego”. Jak zwykle okazało się, że ci którzy powinni mieć muzyczne umysły najbardziej otwarte, zatrzasnęli je przy pierwszych dźwiękach nowego Stefana. Oczywiście, wcale nie uważam, że ta muzyka powinna się każdemu podobać. Byłbym wielce zaskoczony gdyby tak było. Śmieszy mnie po prostu, że te same osoby, które jeszcze parę lat temu pisały, że „SW powinien nagrywać, to co on chce i nie oglądać się na innych”, nagle wycofują pre-ordery i wypisują rzeczy w stylu „jak mogłeś odwrócić się od swoich fanów i muzyki, którą nagrywałeś? Sprzedałeś się.”. Mnie Stefan też nie zawsze rozpieszczał. „To The Bone” to też płyta bardziej przyzwoita niż bardzo dobra, ale to jest moja opinia, a to jest Steven Wilson – muzyk, który regularnie się zmienia. I zmienia się jego muzyka.

Tym samym, cieszę się, że Wilson w końcu pokazał jaja i wyrwał się z tej krępującej klatki, o której pisałem rok temu w „Guilty 'guilty pleasure'”. Pokazał, że jednak opinia i wymogi fanów nie są w stanie go powstrzymać. Permanating nie jest może zbyt oryginalny, bo jak sam przyznał Bosy, słychać tu bardzo mocno i jednoznacznie wpływy Abby (w zwrotce), Electric Light Orchestra (w pierwszym (?) refrenie) oraz (to już ode mnie) The Beatles i XTC (w drugim refrenie), ale jest to niesamowity wręcz powiew świeżości w jego dyskografii, coś czego autentycznie jeszcze nie robił. Jak niektórzy zauważyli, jest to pierwszy kawałek Wilson, do którego można tańczyć! Do tego ten teledysk z tancerkami bollywoodzkimi, w którym SW się uśmiecha!

Innym utworem, który lekko wstrząsnął środowiskiem fanów jest Song of I. Tym razem Stefan składa hołd Prince’owi i robi to doskonale. Ponownie, jest to kawałek w stylu w jakim do tej pory Wilson jeszcze nie grał (może siłą rzeczy w Sign O The Times, ale to było cover). Trochę elektroniki, trochę dziwacznej orkiestracji, trochę pseudo „r’n’b”. Zwróćcie uwagę jak on tu śpiewa. Jeśli mowa o wokalach, to z radością powitałem inny damski głos niż Ninete (która nadal mnie irytuje i nic na to nie poradzę). Sophie Hunger ma miły, delikatny i kobiecy głos. Bardzo mi się podoba ten wokalny ping-pong w wykonaniu jej i Bosego, bardziej niż Parias, który jest ok, ale czegoś mu brakuje. The Same Asylum As Before to miły powrót do brzmień z „In Abentia”. Miłe dla nostalgii, miłe dla ucha. Nie każdy taką „wtórność” polubi, ale mnie zrobiło się miło kiedy pierwszy raz ten kawałek usłyszałem i nadal mam do niego właśnie taki, pozytywny stosunek. Wspominam głównie single, bo to one się an tej płycie najbardziej wyróżniają. Stefan może nawet trochę przesadził wydając aż tak dużo utworów przed premierą (5 kawałków), ale może chciał wywołać trochę dymu i na pewno mu się to udało.
Bo „To The Bone” nie jest wcale aż tak inne od np. „HCE”. Permanating to rodzynek na tej płycie i trochę szkoda, bo jednak poza paroma kawałkami Stefan zagrał zachowawczo. Ostatecznie, każdy fan solowego Wilsona powinien tu znaleźć coś dla siebie. Są takie momenty na albumie (np. People Who Eat Darkness lub Detonation), które wydają mi się nagrane trochę na siłę, brakuje w nich czegoś, co by mnie ruszyło (zarówno moje popowe, jak i progresywne, eksperymentalne i psychodeliczne ciągoty). Dwa utwory - Nowhere Now i Song of Unborn – mogłyby w takim kształcie spokojnie trafić na płytę Blackfield, czego nie uważam za jakąś wadę, ale zaskakuje mnie trochę taki miszmasz, bo SW do tej pory starał się dystansować od pozostałych projektów, a na „To The Bone” mamy nawiązania do przynajmniej dwóch innych niż solo.

Mimo, że z płytą mam do czynienia od jakiegoś czasu (możecie mnie nazwać piratem, nie wytrzymałem do premiery), to nadal się z nią w pełni nie oswoiłem i nie potrafię jej do końca ocenić. Cały czas mam wrażenie, że coś mi umyka, że pewne utwory mają w sobie więcej niż słyszę. Może sam siebie oszukuję, ale nauczyłem się nie oceniać pochopnie nowej muzyki i mam na myśli zarówno ocenę negatywną, jak i pozytywną. Póki co jestem jednak bardziej nastawiony na plus. Swoją drogą, też tak macie, że wydaje Wam się jakby numery singlowe nie były z tej płyty? Ten model promocji jednak trochę zakrzywia poznawanie albumu.

Tak czy inaczej, może Steven przeczytał mój zeszłoroczny wpis i pomyślał, że faktycznie mam rację ;) Jakkolwiek nie było, dostaliśmy najbardziej piosenkowy album Wilsona od czasu, sam już nie wiem, „In Absentia” (jeśli już nie liczyć Blackfield)? Mnie pozostaje tylko dodać, że chciałbym aby Wilson następnym razem poszedł już na maksa droga w stylu Permanating, a jeżeli się boi, to lepiej niech zrobi coś zupełnie innego. „To The Bone”, to album dobry, ale bardzo niesprecyzowany stylistycznie. Z drugiej strony, Wilson zawsze wprowadzał takie nowinki w sposób ostrożny (tak jak elementy metalu w PT) i możliwe, że tak to u niego po prostu jest.

Nawiązując jeszcze do tytułu wpisu, mam wrażenie, że aktualnie za „guilty pleasure” będzie się uważało lubienie tej płyty. Przynajmniej takie można odnieść wrażenie patrząc na recenzje z polskich portali internetowych.

                                   

piątek, 11 sierpnia 2017

no-man, historia - cz.2: pierwsze sukcesy 1990 - 1993

         

Rok 1990 przyniósł kolejne zmiany w brzmieniu, ale też długo oczekiwane wybicie się zespołu. Zarejestrowany w lutym Heaven Taste (zupełnie inny utwór niż instrumental nagrany z JBK) i wczesna wersja Swirl z marca sugerują jeszcze kierunek obrany na „Swagger”, ale szybko uległo to przepoczwarzeniu. Colours powstało w wyniku eksperymentu. no-man dowiedzieli się, że Happy Mondays (w tamtym czasie najgorętszy zespół w UK) noszą się z zamiarem nagrania coveru tego utworu Donovana. Pomysł był prosty – nagrać i wydać swoją wersję przed nimi i unieść się na fali szumu jaki został już na około nagrania tej piosenki przez HM wywołany. Stefan był wtedy pod wpływem nowego podejścia do muzyki z jakim wyszli wykonawcy, między innymi, hip-hopowi (De La Soul, NWA, itd.). Break-beaty zaczęły też już wtedy raczkować na scenie brytyjskiego rocka, sami Happy Mondays się nimi bawili, a przebój The Stone Roses Fool’s Gold (z którego no-man ukradli bit do ostatecznej wersji Swirl) stanowił dowód na to, że tego się właśnie teraz słucha. Colours w wersji no-man był niemal zaprojektowany aby stać się hitem i jak się okazało, zespół idealnie przewidział reakcję przyczynowo-skutkową jaka nastąpiła wraz z wydaniem tego na singlu. Wstępne zainteresowanie wywołało już samo to, że zespół „znikąd” rzuca wyzwanie Happy Mondays, a publiczne, śmiałe komentarze Tima w stylu „jesteśmy Rolls Roycem dla Skody The Stone Roses” wszystko podgrzewały. Entuzjazmem wykazali się zwłaszcza ci recenzenci, którzy nie pałali zbytnią miłością do grupy Shauna Rydera, a kompletnie zakochali się w no-man (którzy przy okazji tego singla ostatecznie skrócili nazwę). Do utworu powstał klip.

                                                    

Colours
brzmiało ekscytująco, świeżo i nowocześnie. Na tym się jednak nie skończyło, domino leciało dalej. Czerwcowy 7” YOLO singiel z przebojowym coverem no-man wydali sami, ale nie trwało to długo zanim zachęcony sukcesem piosenki, odezwał się jakiś wydawca. Reedycję Colours na 12” winylu zaproponowało Probe Plus i taka wersja pojawiła się w sklepach na jesieni (w znacznie większej ilości egzemplarzy).
W międzyczasie, no-man rozdawali na koncertach kasety demo z najświeższym materiałem. Jedna z takich kaset zawierała wczesnej wersje Heaven Taste, Days In The Trees (już z perkusją, ale jeszcze nie break-beatem), Swirl i Love Among The White Trash. Brzmienie tych dem było póki co bardziej zbliżone do „Swaggera” niż „Colours”, ale Tim śpiewa już zdecydowanie delikatniej. Również na tej kasecie znajduje się prawdopodobnie pierwszy wydany remix no-man. Jest to podpisana „disco mix” wersja Swirl, która co ciekawe, zawiera już break-beat podwędzony z Fool’s Gold.
Domino płynie dalej. Na Colours zareagowała w końcu naprawdę gruba ryba – One Little Indian. Ta „niezależna” wytwórnia mogła się wtedy poszczycić takimi wykonawcami jak Bjork, czy bardzo popularnymi w tamtym czasie The Shamen. Trudno powiedzieć kiedy dokładnie ta reakcja miała miejsce. Steven Wilson pamięta, że dorzucał na szybko break-beaty do Days In The Trees i kilku innych utworów tego samego dnia, którego był umówiony na rozmowę z szefostwem OLI, bo nie miał nic innego w stylu Colours, a zdawał sobie sprawę, że właśnie takie brzmienie interesuje wytwórnię. Bootleg z koncertu, który odbył się 23-ego sierpnia w Manchesterze zawiera już Days in The Trees w wersji niemal identycznej jak tej wydanej na singlu niemal rok później. Swirl nadal jednak nie zawiera żadnych powiązań z Fool’s Gold więc można spekulować, że właśnie w tym czasie trwały wstępne rozmowy z One Little Indian. Jak widać domino pędziło z zawrotną prędkością. Umowa została podpisana jeszcze w 1990 r., a prace nad singlem Days In The Trees ruszyły od razu. no-man zwrócili się do The Shamen, aby ci zrobili dla nich remix. Zespół się zgodził, a ich wersja Days In The Trees (pt.: Arthur Askey) została ukończona w styczniu 1991 r. i z jakiegoś powodu wydana później tylko na japońskiej wersji singla.


         

Jest rok 1991. no-man cały czas pisali i demowali nowe utwory, jednocześnie pracując nad różnymi niecodziennymi wersjami Days In The Trees, które miały zostać wydane na planowanym singlu. W międzyczasie, zespół stał się ulubieńcem publiczności klubu The Flag (który zbierał entuzjastów muzyki elektronicznej (!)) i regularnie tam koncertował prezentując premierowe kompozycje (między innymi wczesne Kiss Me Stupid, Drink Judas, czy Housekeeping). Warto wiedzieć, że przez bardzo krótki czas (a dokładniej na jeden występ w czerwcu) no-man mieli koncertowego perkusistę, którym był Kevin Van Doort. Richard Smith zwraca uwagę na to jak unikatowo w tamtym czasie, podczas koncertów prezentowała się współpraca między Wilsonem, a Benem Colemanem. Słychać to wyraźnie w niewydanym Heaven Taste oraz pełnej wersji Tulip (o której jeszcze wspomnę). Tego wzajemnego wygrywania melodii nie uchwycono niestety na żadnym wydawnictwie no-man.

Wydany w końcu w lipcu 1991 r. singiel „Days In The Trees” spowodował, że domino ruszyło jeszcze szybciej. Recenzje były piorunująco pochlebne. To właśnie przy okazji tego singla, padły słynne słowa „najważniejszy brytyjski zespół od czasu The Smiths”. To naprawdę było grube stwierdzenie i no-man byli dosłownie o krok od spektakularnego przebicia się do świata zespołów zapełniających hale widowiskowe i stadiony. Singiel zatrzymał się właśnie o ten jeden krok przed i z dzisiejszej perspektywy można uznać, że no-man wyszli na tym lepiej niż gorzej. Nie można jednak powiedzieć, że Days In The Trees nie odniosło sukcesu.

                                                   

Zachęcone nim no-man kontynuowali pisanie nowego materiału. W okolicach sierpnia powstał utwór Heartcheat Pop. Przez jakiś czas zespół nosił się z wydaniem go na singlu, ale pomysł ostatecznie nie wszedł w życie, ale o tym za chwilę. Tutaj muszę napisać parę zdań o zagadkowej „Master tape”, której cyfrowa kopia wpadła mi w ręce rok temu. Amerykanin, z którym dokonałem wymiany, dostał ją wiele lat temu w zestawie z oryginalnym artworkiem do pierwszej kasety PT „Tarquin Seaweed Farm”, który kupił od samego autora. Kaseta była ponoć podpisana „1991 master tape”, ale utwory które się tam znalazły powstawały do samego końca 1991 r. Obecne są, między innymi, gotowe covery: Torquise Donovana oraz Road Nicka Drake’a. Oba pojawiły się na składankach coverów tych artystów później w 1992 r. Oprócz tego jest też niewydany do 1994 r. Desert Heart oraz niewydany do 2006 r. (na kompilacji „All The Blue Changes”) Walker, wczesne Heaven’s Break i jedna z wersji Life Is Elsewhere. Najciekawsze wydają się jednak pozostałe trzy utwory.
Po pierwsze, pojawia się tu wczesne demo Break Heaven (z innym wokalem, samplami i bez skrzypiec Bena), które powstało prawdopodobnie w grudniu 1991 r. Po drugie, pełna wersja Tulip, o której swego czasu Tim pisał na swoim blogu. Wersja ta ma ponad 8 minut, tytułową miniaturkę z płyty Speak jako intro oraz długie zakończenie, w którym na tle elektronicznego motywu, Tim i Ben toczą walkę na solówki. Po trzecie, jest tu utwór, który nigdy nie pojawił się na żadnym wydawnictwie no-man. Nazywa się See No Angels (co potwierdził sam Tim) i utrzymany jest w stylistyce wczesnych zabaw zespołu z break-beatami (z podwędzonym z kawałka Express Yourself N.W.A. bitem) i jest bardzo dobry.
To był zestaw, którym SW chciał się wtedy pochwalić. Można uznać, że ta kompilacja niewydanych jeszcze wtedy utworów, to snapshot ówczesnej kondycji zespołu.

         

1992 r. rozpoczął się od przerobienia coveru Donovana Torquise (który został wydany na kompilacji „Isles of Cricles” w czerwcu) na (do pewnego stopnia) autorską propozycję no-man, czyli Ocean Song. W zasadzie, mamy tu do czynienia z hybrydą coveru i oryginalnego utworu. Jak Tim wspomniał w udzielonym pod koniec tego roku wywiadzie dla Mike'a Radcliffe'a, zespół uznał, że mają tu materiał na „popowy klasyk” i stąd ta decyzja. Potwierdził też, że Donovan zażądał jakieś 90% przychodów z Ocean Song, kiedy utwór został wydany na singlu. Zespół musiał się podekscytować perspektywami jakie tworzyła ich wersja, bo postanowił odpuścić (lub One Little Indian ich do tego zmusiło) proponowany wcześniej singiel Heartcheat Pop (ze stroną b w postaci Iris Murdoch Cut Me Up). W styczniu no-man nagrali pierwszą w karierze sesję dla BBC na Maida Vale, a w kwietniu została wydana kompilacja pt. „Lovesights – An Entertainment”. Wydanie to miało na celu podgrzać atmosferę wokół zespołu, do czasu wydania kolejnego singla i albumu, nad którym no-man nadal pracowali. Jak to Tim napisał „Lovesights miało usprawiedliwić dużą ilość czasu i pieniędzy jakie przeznaczaliśmy na nagrywanie naszej debiutanckiej płyty”.
Kompilacja zebrała oba wydane wcześniej single (Drink Judas, strona b singla „Colours”, został nagrany na nowo), niewydane Heartcheat Pop i jego potencjalne strony b oraz Kiss Me Stupid – utwór, który no-man sprezentowali magazynowi Volume One (która wydał go na dołączonej do pisma kompilacji na CD). Zamiar się udał i zainteresowanie no-man nie słabło.
Przez pierwsza połowę roku zespół nie koncertował zbyt dużo, ponieważ postanowiono dokonać pewnych zmian w formie w jakiej zespół występował na scenie. One Little Indian naciskali, aby zespół spróbował dopełnić koncertowy skład, bo odtwarzanie 50% muzyki z taśmy nie wygląda zbyt dobrze. Poszukując sekcji rytmicznej no-man, trochę dla jaj, postanowili zwrócić się do najbardziej cenionych przez siebie muzyków, byłych członków Japan oraz byłych członków Talk Talk. Ku ich zaskoczeniu, wypaliło! Keith Aspden, były manager Talk Talk, zaczął się zajmować no-man, a 3 byłych członków Japan: Steve Jansen (perkusja), Richard Barbieri (syntezatory) i Mick Karn (bas), zgodziło się dopełnić skład na scenie.

                                                   

Singiel „Ocean Song” wydano we wrześniu, a zaplanowana na 10 występów trasa z JBK rozpoczęła się 28 września w Londynie. Brzmienie zespołu zmieniło się znacznie ze względu na udział muzyków z zewnątrz i próbę adaptacji aktualnego repertuaru zespołu na kompletny zestaw żywych instrumentów. Trasa przebiegła gładko, chociaż niektóre koncerty był delikatnie mówiąc mało oblegane. Informacja o tym, że trzech członków Japan występuje razem na scenie po raz pierwszy od dekady, napędziła trochę publiki, ale była tez przyczyną zabawnych pomyłek. Wiele osób myślało, że to kolejna reaktywacja Japan pod inną nazwą i myślała, że Tim, to David Sylvian!
W trakcie trasy (7-mego października) no-man zagrali krótką sesję dla radia BBC. Dzięki trzeźwemu umysłowi Michaela Bearparka, całość została zarejestrowana na taśmie dzięki czemu możemy dziś usłyszeć tamten koncert na składance „Radio Sessions” (wcześniej wydano go osobno pod tytułem „Hit The North”). Niestety, mimo oczekiwaniom i rozpasanej (jak na no-man) trasie promocyjnej, singiel Ocean Song okazał się klapą w porównaniu do poprzednich dwóch. Również pierwsza wersja debiutanckiego albumu (która zawierała między innymi Ocean Song i długą wersję Tulip) została odrzucona przez One Little Indian jako niekomercyjna. No-man zostali odesłani do studia żeby „uatrakcyjnić” płytę i wycedzić lepszego singla (wycedzili Only Baby).


         

Rok 1993 okazał się być w końcu TYM rokiem. W styczniu wyszedł po cichu singiel Sweetheart Raw, natomiast Only Baby zostało wydane w marcu, jak główna zapowiedź pełnowymiarowego debiutu no-man. W kwietniu wydano fanklubową kasetę pt.: „Speak” (zawierającą materiał nagrany między 1988, a 1989 rokiem) oraz odbyły się przesłuchania dla nowych koncertowych muzyków – perkusisty i basisty. Ostatecznie wybór padł na Chrisa Maitlanda (perkusja) i Silasa Maitlanda (bas). Panowie nie są spokrewnieni. 4-tego maja, po wielu perturbacjach, wydano debiutancki album no-man „Loveblows and Lovecries: A Confession”. I tu zakończymy tę część historii zespołu. Póki co prześledziliśmy dłuższą niż się pewnie wielu wydawało drogę no-man do momentu, w którym udało im się wydać pierwszą płytę. Brzmienie zespołu zdążyło przejść przez przynajmniej kilka faz zanim nagrano „Colours”, które zdeterminowało kurs w jakim no-man podążali przez pewien czas.


                                                    

Na zakończenie, wielkie podziękowania dla Richarda Smitha (autora filmu dokumentalnego o no-man pt.: „Returning”), który napisał tekst „Live Among The White Trash”. Ten tekst był jednym z moich głównych źródeł informacji! Niestety aktualnie trudno go znaleźć w internecie więc sam go zahostuję, aby każdy fan zespołu mógł się z nim zapoznać (a powinien!)

https://www.dropbox.com/s/zrmhbk4qfycij5p/live%20amongst%20the%20white%20trash.pdf?dl=0

bardzo pomocny był również blog Tima. Jego tekst na temat debiutanckiej płyty możecie przeczytać tu

https://timbowness.wordpress.com/album-writings/lovesighs-loveblows-and-lovecries-an-assessment/


                                       

Do przeczytania w kolejnym tekście!

piątek, 4 sierpnia 2017

no-man, historia - cz.1: zaginione lata 1986 - 1989

          

Początek kariery no-man widzi się z różnych perspektyw. Dla jednych zaczęła się ona wraz singlem „Days In The Trees”, inni pamiętają jeszcze o „Colours”, ale znajdą się też tacy, dla których zespół istnieje dopiero od „Returning Jesus”. Jest jeszcze kategoria fanatyków, dla których początkiem no-man jest rok 1986, kiedy zespół nie był zespołem i nazywał się No Man Is An Island (Except The Isle Of Man). Patrząc z tej ostatniej perspektywy, postaram się jak najlepiej opowiedzieć o tym jak to było z no-man i co się działo przez te 7 lat, które dzielą prawdziwy początek grupy i wydanie debiutanckiego albumu.

W 1986 r., Steven Wilson był już doświadczonym, ale wciąż zagubionym muzykiem. Miał dopiero niecałe 19 lat, a jego zespół Karma rozpadł się rok wcześniej. Kombinując w wolnym czasie z magnetofonem zmontowanym przez ojca, SW srogo eksperymentował z muzyką. Szukając pretekstu żeby coś wypuścić w świat, postanowił stworzyć kompilację zawierającą utwory różnych mniej lub bardziej (głównie mniej) znanych zespołów progresywnych/psychodelicznych i dorzucić tam coś swojego (oczywiście pod pseudonimem). „Exposure” zostało wydane na winylu przez samego Wilsona (700 kopii, co wydaje się w tym wypadku i tak sporą ilością), a zakamuflowanym autorskim utworem było From a Toyshop Window. Jako, że Stefan był wtedy pod dużym wpływem psychodelii i uwielbiał dziwne, przewrotne tytuły, tak jednorazowy projekt otrzymał nazwę No Man Is An Island (Except The Isle Of Man).


                                              

Bardzo teoretycznie, jest to początek no-man, ale w praktyce trudno doszukać się tu czegokolwiek związanego z no-man poza członem nazwy. From a Toyshop Window to dziwaczny instrumental, który jak nic innego
, co SW tworzył w tym czasie oddaje ducha lat 80-tych. Trudno powiedzieć, czy to psychodelia, czy to synth-pop, czy coś innego. Szału nie było.
W tym czasie zaś Tim Bowness szalał i to poważnie. Na tym etapie miał już za sobą członkostwo w kilku zespołach i aktualnie wydał wraz z Always The Stranger płytę „Another Beauty Blooms”. Według Mike'a Bearparka (który również był wtedy członkiem ATS, a później wraz z Timem tworzył Samuel Smiles) to właśnie ten mini-album zwrócił uwagę Stevena Wilsona, który następnie skontaktował się z Timem w sprawie ewentualnej współpracy.

                                                    


Panowie spotkali się w 1987 r. w mini „studiu” Wilsona (czyli w domu jego rodziców) i efektem było natychmiastowe przystąpienie do pracy nad muzyką. Duet dłubał przy jednym kawałku, ale ostatecznie dali sobie z nim spokój i na świeżo stworzyli dwa zupełnie inne. Były to Faith's Last Doubt i Screaming Head Eternal, dwa bardo różne utwory, które stanowiły najlepsze świadectwo tego, że zarówno Bowness jak i Wilson dobrze czuli się na niejednym muzycznym gruncie. 



                                               

Faith's Last Doubt wylądowało na drugiej kompilacji Stefana pt.: „Double Exposure” wydanej w 1987 r. Utwór ma znacznie więcej wspólnego z płytami takimi jak „Flowermouth”, czy „Returning Jesus”, niż z muzyką, którą duet wydał w międzyczasie. Nazwę zespołu skrócono do No Man Is An Island. Na kompilacji znalazły się również dwa utwory innego zespołu Tima – Plenty (który regularnie przechodził w stan hibernacji i budził się z niego, aktualnie zaplanowane jest wydanie debiutanckiej (!!) płyty). Forest Almost Burning i Sacrifice nie leżały stylistycznie daleko od no-man, a ten pierwszy kawałek (oraz Life Is Elsewhere) wszedł później do jego repertuaru (i wypadł zanim zdążył pojawić się na jakimkolwiek poważniejszym wydawnictwie).
Jeszcze tego samego roku, Tim i Steven napisali i wstępnie zarejestrowali kilka kolejnych utworów. Wśród nich znalazły się wczesne wersje wydanych później kompozycji (Long Day Fall, wtedy zatytułowany Dull Day, czy Beaten By Love i Mouth Was Blue), jak i takie, które nigdy nie doczekały się wydania (Absurd Walls, Stone, czy The Summer Place).

Rok 1988, mimo braku aktywności na rynku wydawniczym, był dla no-man przełomowy. Powstała wtedy lwia część materiału, który lata później ukazał się pod tytułem „Speak” (w 1994 r. roku na kasecie oraz z nieco większym rozmachem w 1999 r., w odświeżonej formie).

                                               

Ponadto, skład zespołu powiększył się o skrzypka Bena Colemana (dołączył na wiosnę) oraz gitarzystę Stuarta Blagdena (dołączył w okolicach sierpnia). Trzeba zaznaczyć, że Steven Wilson był wtedy w zespole przede wszystkim klawiszowcem. Nawet na liście płac do wydanego Faith's Last Doubt, jest przypisany do gry na instrumentach klawiszowych, a partie gitarowe (również jego autorstwa) podpisane są pseudonimem Nigel Child.
Powstawało coraz więcej utworów, część z nich nigdy nie nie pojawiła się na płytach (np.: Dreamer In A Dead Language, Hard Tounge, Naming Baby, Turn, czy Play Martyr). Co ciekawe, zespół miał wtedy plany, o których mało kto wie. Dwa lata temu wpadł mi w ręce skan takiego prehistorycznego flyera (tudzież biuletynu informacyjnego).

                                


Możemy się z niego dowiedzieć, że zespół już w 1988 r. podpisał umowę z Plastic Head Records, w którym ostatecznie wydali dopiero rok później singla „The Girl From Missouri”. Na tym etapie, planowane było ep pod tytułem „Strip Wild” (na 12” winylu) oraz pełnoprawny album „Death and Dodgson’s Dreamchild” (o nieznanej trakcliście), a także coś co określono „audio-wizualną” współpracą z filmowcem Andy’m Smithem nad jego dziełem „Shallow Grave”. Nic z tego nie zostało wydane. Skąd pewność, że chodzi o rok 1988 ? Skład zespołu sugeruje drugą połowę 1989 r., ale bardziej skłaniam się ku temu, że biuletyn był rozsyłany w okolicach kwietnia/maja, zaraz po tym jak Ben Coleman dołączył do zespołu (ale jeszcze przed sierpniowym przesłuchaniem Stuarta Blagdena). Świadczą o tym utwory wybrane na „Strip Wild”, które były wtedy najświeższym materiałem zespołu. Wydanie tego ep planowano na „lato” więc wszystko się zgadza. Informacja zawiera również fragment o planach zespołu aby zacząć (sic!) koncertowanie w okolicach wakacji.
Również te plany nie wypaliły.

Na koniec, warto zwrócić uwagę na to, że flyer podpisany jest zarówno „No Man Is An Island Except The Island Of Man”, jak i (w tekście) „No Man Is An Island”. Myślę, że spokojnie można założyć, że chodziło o 1988 r. Autentyczność tego biuletynu potwierdził (acz ostrożnie) Michael Bearpark, przyjaciel zespołu i członek koncertowego składu od 2008 r. Co spowodowało, że wszystkie te projekty poległy na polu bitwy? Nie mam zielonego pojęcia, ale materiał na „Strip Wild” był gotowy do wydania i niektóre jego fragmenty wydostały się poza zespół. Sam posiadam jedynie The River Song (wersja z 88 r. różni się znacznie od tej wydanej w 99 r., a na kasecie „Speak” z 1994 r. nie ma tego utworu w ogóle) oraz Dull Day (Beneath An Angry Sky), ale podejrzewam, że pozostałe dwa utwory również czają się gdzieś w czyjejś kolekcji rarytasów.

Zespół wstrzymał się z tymi wydawnictwami, być może z uwagi na powstające ciągle nowe utwory, które sugerowały pewne zmiany w kierunku. Dołączenie Stuarta również mogło mieć na to wpływ. Tak czy inaczej, pozostała część roku upłynęła na komponowaniu i nagrywaniu nowego materiału, a umowa z Plastic Head nie wygasła. Zamiast ep i płyty, dwa utwory zespołu (alternatywne wersje Life is Elsewhere i Screaming Head Eternal) zostały wydane na składance Platic Head Records pt. "Plastic Head Music Sampler".

1989 r. przyniósł kolejne istotne dla zespołu zmiany. Ben Coleman od początku naciskał, że No Man Is An Island powinni zacząć koncertować. Niepewni z początku Tim i Steven musieli w końcu ustąpić, ponieważ występy na żywo były naturalnym i nieuniknionym elementem rozwoju każdego zespołu, który chciał coś osiągnąć. Kwartet zadebiutował na początku roku w Londynie. Okazało się, że Coleman doskonale odnajduje się na scenie, podobnie Stuart. Tim radził sobie po swojemu, czasami musząc walczyć z fatalnym nagłośnieniem, na które zespół był wtedy narażony, natomiast Wilson znalazł inny sposób na to, aby zrobić wrażenie na publiczności, ale o tym później.
Wśród wczesnych występów jakie dali no-man w tamtym czasie, najistotniejszy okazał się ten, który odbył się 12-tego lutego w rodzinnym miasteczku Stefana - Hemel Hempstead. Impreza była w rzeczywistości konkursem talentów pod nazwą „Bandsearch”. Zespół wziął udział dla jaj i wygrał.

                                       
                                       
                                       
                                       
                                       

Fragmenty tamtego występu można zobaczyć w filmie dokumentalnym „Returning”. Główna nagroda była dosyć obfita ponieważ zawierała kilka dni w profesjonalnym studiu nagraniowym oraz kopię nagrania wideo zwycięskiego występu. Steven dostał nawet efekt flanger za zdobycie tytułu „najlepszego instrumentalisty” konkursu.
No Man Is An Island wykorzystali wygrany czas w studiu na nagranie utworu, który był w tamtym czasie najcieplej przyjmowanym kawałkiem zespołu na koncertach – The Girl From Missouri.


                                               
                                               

Winylowy, 12-calowy singiel z tą piosenką ukazał się jeszcze tego samego roku w maju, wydany przez Plastic Head Records. Oprócz tytułowego nagrania, na płycie znalazły się trzy inne piosenki: Forest Almost Burning (z repertuaru Plenty, ale nagrany ponownie przez No Man Is An Island) oraz Night Sky, Sweet Earth i The Ballet Beast (wydane 5 lat później na kasecie „Speak”). Podejrzewam, że tylko The Girl From Missouri zostało nagrane w studiu, resztę zarejestrowano wcześniej u Wilsona w domu. Warto zwrócić uwagę na to, że Stuart Blagden jest na okładce podpisany pseudonimem The Still Owl. The Ballet Beast nie jest wymieniony w spisie utworów.

                                    


Po latach, zarówno Tim jak i Steven nie mają do powiedzenia wielu ciepłych słów na temat The Girl From Missouri, ale moim zdaniem jest to wspaniały reprezentant tego jakie było raczkujące no-man w czteroosobowym składzie. Kawałek porusza się w rytmie walca, Ben gra w popisowy sposób, a co najistotniejsze, jest to jedno z niewielu studyjnych świadectw obecności Stuarta, który opuścił zespół niedługo później. Ostatni koncert z Blagdenem, No Man Is An Island zagrali 10-tego czerwca w Cricklewood. Muzyk czuł, że jego wizja nie idzie w parze z ciągotami reszty zespołu, które powoli oddalały się od brzmienia w stylu „Speak”. Rozstanie nastąpiło w przyjaznej atmosferze. Dosyć szybko podjęto decyzję, że gitarę przejmie Wilson, a klawisze będą leciały na koncertach z taśmy. Jeszcze zanim Stuart pożegnał się z zespołem, na koncertach zaczęły pojawiać się nowe utwory takie jak nigdy nie wydany The Miracle Game, Life Is Elsewhere (kolejna piosenka Plenty przejęta przez No Man), czy też bardzo wczesna wersja Bleed (które już po wydaniu przechodziło wiele transformacji). W pierwszej połowie roku powstały również dema takich utworów jak Days In The Trees (wczesna wersja bez perkusji) i Angel Gets Caught In The Beauty Trap. W czerwcu, Wilson wydał kolejną ze swoich kompilacji - „Expose It!” - a na niej znalazło się miejsce na nagrane dwa lata wcześniej Screaming Head Eternal.

                                               

W sierpniu, zaczęły powstawać nagrania, które niedługo miały zostać wydane przez sam zespół na kasecie pt.: „Swagger”. Nagrań dokonano w październiku w Susurreal w Devon. No Man, co stało się potem ich znakiem rozpoznawczym, tworzyli w tym czasie bardzo różnorodny repertuar. Obok agresywnych, szybkich utworów ala Screaming Head Eternal, w tym samym czasie powstały takie rzeczy jak Curtain Dream. Trio zebrało najbardziej adekwatny i pasujący do siebie materiał i wydało (w listopadzie) w formie kasety pod tytułem „Swagger”.

                                                              

Z jakiegoś powodu, wydało własnym sumptem (pierwszy raz jako hidden art), a nie w ramach umowy z Plastic Head. Później wyjaśnię dlaczego uważam, że ta umowa nadal na tym etapie obowiązywała. „Swagger” zawiera zestaw utworów, który odzwierciedla chyba najbardziej nieznane słuchaczom brzmienie no-man. Ich albumy zawsze były jak migawki aktualnych „tu i teraz” wersji zespołu, ale inkarnacja z drugiej połowy 1989 r. nigdy nie doczekała się przyzwoitej ekspozycji (w przeciwieństwie do „Speak”). Na albumie znajdują się 3 utwory, do których zespół już więcej nie powrócił w studiu oraz Bleed, które radykalnie różni się od nagranych później dwóch innych wersji. W kawałkach Flowermouth (bez związku z płytą o tym tytule) oraz Mouth Was Blue, no-man (a raczej nadal No Man Is An Island) pokazują się jako twórcy agresywnej mieszanki elektroniki i rocka. Utwory są szybkie, podkłady perkusyjne pulsują, a użyta motoryczna elektronika wprowadza w „kraftwerkowy” trans. Steven Wilson pokazuje się tutaj z każdej możliwej strony grając na syntezatorach, gitarze oraz na basie (wyjątkowa okazja, aby usłyszeć slaping w jego wykonaniu!). Tim się nie cacka i śpiewa bardzo agresywnie. Nigdy później już tak nie szalał. Jedynym wyjątkiem jest tutaj wyciągnięte z repertuaru Plenty Life Is Elsewhere, delikatna popowa ballada, której zdecydowanie bliżej klimatom np. albumu „Flowermouth". „Swagger” trwa niecałe 20 minut, ale jest to niezwykłe świadectwo bardzo krótkiego etapu brzmienia no-man. Powstało jedynie 150 kopii tej kasety i sprzedawano je na koncertach. Do dziś jest to jedno z najtrudniejszych do zdobycia wydawnictw no-man.

                                    

Ciekawostka - „Swagger” podpisany jest jako No Man Is An Island, ale na dole znalazł się dopisek „four songs from No Man”, co świadczy o tym, że zespół nosił się powoli ze skróceniem nazwy. Life Is Elsewhere oraz The Girl From Missouri (które pojawiło się jako bonus na niektórych kopiach "Swaggera") pojawiły się na kolejnej kompilacji Plastic Head Records.
1989 r. zakończył się jeszcze kilkoma koncertami. Według Richarda Smitha, podczas grudniowego wywiadu dla radia MFN Tim sypnął, że mają w planach wydania w Plastic Records płyty pod tytułem „Prattle”. Jak wiemy, to wydawnictwo również się nie zmaterializowało, ale istotne jest, że umowa z tym wydawcą nadal obowiązywała. C.D. w części 2.