środa, 22 listopada 2023

Athens (1995)


 
Chyba najlepszą rzeczą jaka wydarzyła się w związku z Porcupine Tree przez ostatnie 13 lat, to te koncerty wydawane na Bandcamp. Czekaliśmy na to latami i w końcu tama pękła. Zespół może łatwo zarobić tymi nagraniami, a ja z radością im za takie rzeczy, jak „Ateny1995”, zapłacę.

Mam niesamowity wręcz sentyment do trasy „The Sky Moves Sideways”. Może nie doświadczyłem jej na własnej skórze, ale nagrań z niej słuchałem niemal od początku bycia fanem zespołu, zresztą samo „The Sky Moves Sideways” to obok „Recordings” moja ulubiona płyta Porcupine Tree. Grupa występowała w aktualnym na tamten czas składzie, czyli Steven Wilson, Chris Maitland, Colin Edwin i Richard Barbieri. Jest to pierwszy pełny koncert z tej części trasy, jaki został wydany oficjalnie, ale skromniejszą setlistę mogliśmy już usłyszeć na „Salford (1994)” wydanym w czerwcu 2020 r.

To był pierwszy koncert PT w Grecji, zagrany dwa dni przed Świętami Bożego Narodzenia 1995 roku. W opisie możemy przeczytać, że z uwagi na charakter nagrania (prosto z deski mikserskiej), zdecydowanie bardziej uwypuklone są klawisze, więc wszyscy fani Ryśka mogą podskoczyć z radości, a są powody, bo Rysiek w tamtym czasie czynił cuda na klawiszach (z czasem tych jego partii było coraz mniej, bo i muzyka się zmieniła). Ci którzy słuchali bootlegu z Bydgoszczy 1997, wiedzą czego mogą się spodziewać.

Koncert otwiera utwór „The Sky Moves Sideways”, w lekko skróconej, koncertowej wersji, ale w brzmieniu doskonałym. Jak to jest, że tych czterech facetów, bez pomocy żadnych dodatkowych muzyków, było w stanie wygenerować taki show? Nagranie zostało ładnie zmasterowane, więc nie jesteśmy narażeni na typową dla soundboard’ów płaskość brzmienia, wszystko tu ładnie chodzi. Steven około 9:30 trochę się gubi w zagrywkach, ale generalnie wszystko przebiega bezproblemowo. Faktycznie Barbieri wychodzi na pierwszy plan w każdym momencie, co tylko dodaje rumieńcom temu utworowi. Chris Maitland również jest odpowiednio słyszalny, co cieszy.

„Is..not” zawsze bardzo lubiłem w tych koncertowych wykonaniach z epoki. Utwór ma niesamowity klimat i brzmienie. Możemy tu też odnaleźć śladowe, ale jednak, ilości improwizacji. Jednym z najpiękniejszych zabiegów w tamtym czasie było jednak absolutnie magiczne przejście z „Is...not” w „Radioactive Toy”. Atmosfera robiła się wręcz mistyczna, w czym zespół był naprawdę dobry. Samo „Radioavtive Toy” w wydaniu raczej klasycznym, takim jakie dobrze znamy z „Coma Divine”. „Ateny” brzmią jednak trochę inaczej, przez co i wrażenia ze słuchania są odrobinę inne. Zabawnie jest słuchać tego młodego głosu Stefana, jeszcze nie zachrypniętego, odrobinę fałszującego i speszonego. W niczym to jednak nie przeszkadza, a zespół brzmi tak dobrze, jak możecie po nim oczekiwać.

Zawsze lubiłem wczesne „Signify”, które zespół grał już na niektórych koncertach w 1995 r. Szybkie, energetyczne, a do tego z dużo większym udziałem Ryśka (np. organy w 2:44). Było coś wyjątkowego i szalonego w tym, jak to wtedy wykonywali, czego na późniejszych trasach zabrakło.

„Waiting”, również w wersji wczesnej, różni się od wszystkich wykonywanych później, spokojnym wstępem na samej gitarze (elektrycznej, udającej akustyczną). Tamte wykonania tej piosenki też mają w sobie coś wyjątkowego, może to ich jeszcze nieoszlifowany charakter, czy po prostu jakaś iskra, która wtedy strzelała między członkami zespołu, nie wiem. Chris robi ładny użytek z dzwoneczków, które niestety zniknęły z Porcupine Tree razem z samym Maitlandem. Steven gra solo odrobinę inaczej niż na albumie, słychać że jeszcze w pełni go nie opracował, ale był blisko. Dopiero wtedy Chris wchodzi ze słynnym motywem na bębenku. Końcowe solo również trochę inne. Ciekawe co myśleli sobie szczęśliwi Grecy, którzy doświadczyli tej niespodzianki w 1995 roku.

„Moonloop”, o czym już kiedyś wspominałem, pomimo że na wielu występach zapowiadany przez Stevena jako improwizacja, w wersji koncertowej nie miał w sobie zbyt wiele faktycznej improwizacji. Wykonania z lat 94-97 są do siebie bliźniaczo podobne, pomimo że różnią się od wersji studyjnej dosyć znacznie, Mnie to jednak nie przeszkadza, bo „Moonloop” live, to jeden z moich ulubionych fragmentów koncertów z tamtych czasów, choćby za każdym razem brzmiał tak samo. Kolejna kompozycja w secie, która zyskuje na nadprogramowej głośności klawiszy Rysia. Na bliższy plan wychodzi też bas Colina, który generalnie jest na tym nagraniu dosyć cicho, ale i tak się przebija kiedy trzeba. W 1995 r., Steven grał jeszcze ostrzejszą część nieco bardziej stonowana gitarą, niż w 1997 r., co dobrze słychać na bootlegu z Bydgoszczy, gdzie uzywał jakiegoś fuzza. W każdym razie, Ateński „Moonloop” to jeden z najfajniejszych jakie dane mi było słyszeć, a trochę tych Munlupów było.

Steven zapowiada „Dislocated Day” uprzedzając, że Chris jest trochę chory. W ogóle tego nie słychać (poza tym, że przez chwile dosłownie kaszle). Może nie jest to jeszcze ta rozbudowana, huraganowa wersja jaką znamy z „Coma Divine”, ale kawałek na koncertach od początku miał w sobie energię, której nie udało się uzyskać w studiu. Klawisze Ryśka brzmią trochę komicznie z tym trąbo-podobnym brzmieniem. Utwór zawsze stanowił popisowy moment dla sekcji rytmicznej, i aż dziwne pomyśleć, że tej konkretnej sekcji już w zespole nie ma w żadnej cześci. Stefanowi trochę chwieje się głos, jakby sam miał zawalone gardło. Outro w wykonaniu Maitlanda jest obecne, trochę inne niż na „Comie”, ale równie energetyczne.

Pozdrawiam serdecznie Wiktorię, która zwróciła mi uwagę na to, że koncertowa wersja „The Moon Touches Your Shoulder” pobrzmiewa Muminkami. W istocie tak jest. Urokiem tych wczesnych koncertów Jeżodrzewia jest między innymi to, jak czasami musieli naginać aranżacje, aby jakoś odegrać te piosenki we czwórkę. Dzięki temu, widzowie dostawali inaczej brzmiące wersje kawałków. Rysiek z klawiszami udającymi gitarę dudni tu zdrowo. Są takie momenty kiedy jego parapet pobrzmiewa weselem, ale takie były czasy i możliwości. Jak to od pewnego momentu w 1995 r., „The Moon” przechodzi płynnie w drugą część „Always Never” i de facto, zespół otwiera tym mini set z płyty „Up the Downstair” (powiedzmy, że „Voyage 34” pod to podciągniemy). Po kilku minutach psychodelicznego grania w poprzednim utworze, Porcupine Tree uderzają w bardziej transowe rejony. O „Burning Sky” nie mam zbyt wiele do napisania poza tym, że zawsze wypadał dobrze. To był stały punkt imprezy na wczesnych koncertach i nie bez powodu. Po tym utworze Stefan się żegna, po czym wraca na bis (wyraźnie coś tu ciachnęli, bo brzmi to jakby się zgrywał i w ogóle nie zszedł ze sceny).

„Voyage 34” z tamtych czasów też można brać na kilogramy, nie ważne ile nagrań słyszeliśmy, każde następne będzie cieszyło. Kolejny z utworów, które w pełni zyskują na głośniejszym Barbierim. Tu właśnie należy się doszukiwać wyjątkowości tego wykonania, a raczej tego nagrania, i od tego będzie zależało, że wybierzecie „Ateny”, a nie np. wersję z „Warszawy”, chociaż energia między członkami zespołu też jest tu trochę inna (nie mówię, że gorsza, czy lepsza, po prostu inna).
W każdym razie, to kolejny kawałek PT, który zawsze dobrze wypada.

Na zakończenie zostaje równie transowe „Up the Downstair”. Pamiętam jak Barbieri wypowiadał się po koncertach w RCMH i RAH w 2010 r., że te starsze kawałki brzmiały lepiej w latach 90-tych, bo bardziej im służyły syntezatory, z których wtedy korzystał. Rzeczywiście, słychać tę różnicę. Po zakończeniu utworu, PT schodzą ze sceny w milczeniu (obstawiam, że Wilson po prostu dużo ze swojego gadania wyciął), a tłum rozpalonych Greków prosi o więcej, ale to już koniec występu.

Patrząc na tę setlistę/tracklistę, przypominam sobie jak innym zespołem było wtedy Porcupine Tree. Wilson nie śpiewa przez więcej niż połowę koncertu, a 7 z 12 utworów to instrumentale (przez ostatnie 40 minut, Stefan otwiera buzię tylko między kawałkami). Tych, którzy tęsknią za tamtym Jeżodrzewiem, cieszą takie wydawnictwa jak „Athens”.

Pamiętam jak ten album wyszedł, było to 2 grudnia 2022 r. Przesłuchałem go następnego dnia rano, akurat spadł lekki śnieg, a ja robiłem sobie kawę w kuchni i na słuchawkach miałem „Ateny”. W tamtym czasie, próbowałem nieskutecznie dokończyć tekst na temat trasy „Closure/Continuation” i już miałem dosyć tego zespołu, ale ten jakościowy powrót do przeszłości mnie nieco zultrasował. Szkoda, że tak rzadko pojawiają się kolejne tego typu niespodzianki na Bandcamp, ale nie ma co narzekać.

Każdemu polecam zakupić sobie ten koncert, bo jest to piękny snapshot z tego specyficznego okresu w działalności koncertowej Porcupine Tree. Kolekcjonując przez lata różnego rodzaju bootlegi, łatwo zapomnieć, że to pierwsze oficjalne wydanie pełnego koncertu z 1995 roku, i że wiele osób takiego wydania PT jeszcze nie słyszało. Ciesze się, że właśnie opis tego wydawnictwa, stanowi na blogu obchody 10 rocznicy wystartowania Steven Wilson Live.