czwartek, 9 kwietnia 2015

Steven Wilson w Łodzi, 8.04.2015

No i po krzyku. Dosłownie. Zaraz za mną stała para obcokrajowców, która nie tylko darła się na cały regulator, ale śpiewała wszystko – teksty, riffy gitarowe, klawiszowe, „perkusję”… śpiewali WSZYSTKO i to w sposób, który zirytowałby nawet głuchego. Jeżeli coś mi się na tym koncercie nie podobało, to tylko to.
Steven Wilson wygląda coraz młodziej. Może to z powodu wysokiego miejsca na listach przebojów, ale wymodelował się na ten koncert do tego stopnia, że dałbym mu maksymalnie 25 lat. Piszczące naokoło mnie dziewczęta pewnie by nie zgadły, że mógłby być ich ojcem. Tak czy inaczej, poza zmianą repertuaru nie zmieniło się wiele. Ten kto był na poprzednich dwóch trasach (a nawet tylko na ostatniej lub tylko na pierwszej) może sobie spokojnie wyobrazić jak to mogło wyglądać tym razem. Jedyną różnicą był wielki ekran, który zamontowano z tyłu. Dzięki temu rzeczywiście coś było widać (kto był w Zabrzu w 2013 prawdopodobnie nie widział nic). Jestem z tych, którzy nie są fanami wizualizacji na koncertach, zdecydowanie bardziej wolę patrzeć na muzyków przy pracy. Doskonały klimat potrafią zrobić dobre światła, pod tym względem absolutne mistrzostwo osiągnęli Riverside (autentycznie najlepsze światła jakie widziałem na koncercie, a widziałem dużo).
Mówiąc to, muszę jednocześnie pochwalić filmy wyświetlane wczoraj w Łodzi.
Raz na jakiś czas na nie zerkałem (szczerze mówiąc nie miałem wyboru) i muszę przyznać, że to co widziałem podobało mi się. Kiedy Lasse Hoile nie próbuje być mroczny, to wyłazi cały jego talent i warsztat.
Powróciła słynna szmata, wprawdzie tylko na bis, ale powróciła. Uważam, że ten zabieg już się trochę zestarzał. SW obiecywał nowości, ale ostatecznie skończyło się tylko na wielkim ekranie. Wprawdzie nie wyobrażam sobie nic więcej (kto był na koncercie Hawkwind, wie, że można na prawdę przegiąć pałę pod tym względem), ale Wilson powinien się raczej skupić na muzyce. A co z muzyką?
HCE to album znacznie bardziej studyjny niż Raven, niektóre utwory odgrywane były nieco chwiejnie (np. tytułowy lub 3 Years Older). O dziwo najbardziej studyjny utwór – Perfect Life – wypadł bardzo przyzwoicie. Piosenki Porcupine Tree wydawały się być odarte z emocji. Rozczarowało mnie nawet Sleep Together, utwór, który bardzo lubię, i którego nie widziałem na koncercie PT. Może to przesyt Wilsonem (widziałem go na scenie 11 razy przez ostatnie 6 lat), a może po prostu agresor wywołany przez wydzierających się obcokrajowców. Podczas The Watchmaker i tytułowego z Ravena, byłem już myślami gdzie indziej. SW pokazał, że nie jest cyborgiem i sporo mówił do publiczności. Darował sobie opowieści w stylu tych o samotnym szwedzie, ale truł za to na temat ludzi filmujących występ telefonami. Prawdę mówiąc mógł to sobie darować. Zgadzam się z jego opinią, ale jeżeli komuś przeszkadza osoba zasłaniająca mu widok, to chyba potrafi sam zwrócić uwagę i nie potrzebuje do tego taty Wilsona. Dwukrotny komunikat ze strony Bosego był trochę wymuszony, to i tak jest walka z wiatrakami. Podobno Bosy był po Krakowie chory, momentami było to widać. Facet był trochę nakręcony, jakby zażył sporą ilość leków, ale też widać było, że się momentami oszczędzał. Może dzięki temu jego teatralna ekspresja była zdecydowanie bardziej stonowana niż dwa lata temu kiedy czołgał się po ziemi. Tak czy inaczej, koncert był bardzo dobry, profesjonalnie odegrany i dla kogoś kto widział SW po raz pierwszy (czy nawet drugi) było to z pewnością duże przeżycie. Dla mnie mniej, ale to o niczym nie świadczy z powodów opisanych wyżej. Bosy jest w formie i jeżeli jakimś cudem uda się go ściągnąć do Polski na jesieni, to na pewno się wybiorę.
Może wtedy zagra Sectarian i Insurgentes, które były na setliście z Krakowa, ale które trzymane są chyba na jakaś specjalną okazję. A czego ona wymaga żeby zaistnieć, to już tylko Stefan wie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz