Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Incident. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Incident. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 grudnia 2014

Great Expectations: The Incident Tour 2009 - 2010, cz.3: Radio City Music Hall i Royal Albert Hall


Przez równe dwa tygodnie dzielące ich od koncertu specjalnego nr 1 (w Nowym Jorku) Porcupine Tree pudrowali prawie trzygodzinne show, które miało zadziwić wszystkich zebranych fanów. Wstępnie planowano, że zarówno w Radio City Music Hall jak i Royal Albert Hall zespół uroczyście odegra po raz ostatni The Incident w całości, a potem zagra trochę staroci. Okazało się jednak, że najnowsze dzieło pożera zbyt wiele czasu i na obiecane niespodzianki wykopaliskowe zabraknie miejsca. Wilson i reszta podjęli męską (a raczej jedyną słuszną w tej sytuacji) decyzję by jednak darować sobie granie całego Incydentu. Nadeszła zatem wielka chwila i 24 września Porcupine Tree zagrali pierwszy w swojej karierze 3 godzinny koncert (zaokrąglając, w rzeczywistości grali 2 godziny i 35 minut).
Setlista:


Set Akustyczny

01. Stranger by the Minute
02. Small Fish
03. Pure Narcotic
04. Black Dahlia
05. Futile
….
Set właściwy cz.1
06. Even Less (pełna wersja)
07. Open Car
08. Lazarus
09. Tinto Brass
10. The Sky Moves Sideways (Phase One)
11 I Drive the Hearse
12. Bonnie the Cat
…...
Set właściwy cz. 2
13. Occam's Razor
14. The Blind House
15. Great Expectations
16. Kneel and Disconnect
17. Drawing the Line
18. Dislocated Day
19. Time Flies
20. The Pills I'm Taking
21. Up the Downstair
22. Sleep Together


Śledziłem setlistę na bieżąco na zagranicznym forum PT, ktoś życzliwy podsyłał sms'y z kolejnymi utworami komuś z forum i tak w dosyć niezdrowej ekscytacji spędziłem niecałe trzy godziny. W Polsce było już prawie nad ranem kiedy PT schodzili z nowojorskiej sceny po ostatnim bisie.
Co można zatem napisać o tym wydarzeniu? Liczba utworów nie jest może szokująca, ale trzeba wziąć pod uwagę, że długość niektórych starszych utworów przekraczała magiczne 10 minut. Porcupine Tree postarali się aby koncert był wyjątkowy i to pod wieloma względami. Po pierwsze widać, że pomyśleli o wszystkich fanach zatem nie był to tylko wieczór radości dla tych najstarszych, którzy tęsknili za materiałem z lat 90tych. Po drugie sama forma występu zaskoczyła zebranych w RCMH ludzi. Najpierw Jeżodrzewie wyszli na scenę aby zagrać coś w rodzaju supportu przed samym sobą – akustyczny set złożony z nie tak do końca oczywistych utworów. Z tej okazji Colin przytaszczył swój kontrabas, a Gavin zasiadł za mikroskopijnym zestawem perkusyjnym. Ryszard również nie miał kompletu klawiszy ze sobą, a SW dzierżył tylko akustyczną gitarę (elektryczną zajął się Wes). Zaczęli z grubej rury. Stranger by The Minute to utwór, który był już grany na koncertach PT, ale w okolicznościach, które skutecznie zatarły wszelkie ślady po jakiejkolwiek jego bytności (o całych trzech wykonaniach akustycznych z 1999 roku napiszę w tekście dotyczącym Stupid Dream Tour). Tym razem piosenka po raz pierwszy została zagrana przez cały zespół. Small Fish, mimo że grany już solowo przez Wilsona, miał swoją premierę na koncercie Porcupine Tree i to w bardzo interesującej wersji. Pure Narcotic nie był wielkim zaskoczeniem (chociaż zabrzmiało odrobinę inaczej, warto zwrócić uwagę na Wesa i Gavina, który pod koniec gra, a nie tylko trzęsie shakerem) natomiast Black Dahlia była miłą niespodzianką. Mini set na otwarcie zakończyło Futile, które zostało wybrane jako żart. Zespół zastanawiał się jaki utwór PT jest najmniej odpowiedni na występ akustyczny i padło na Futile. Całość wykonano wiernie (łącznie z przesterowanym wokalem w refrenie), ale na lekko. Po tym dającym dużo radości mikro secie, zespół zszedł ze sceny a z głośników popłynęło słynne strojenie się orkiestry, rozciągnięte do kilku minut (niektórzy myśleli, że to intro z trasy 2003).
We właściwym już secie pojawiły się obiecane niespodzianki i na nich się skupię. Even Less w pełnej wersji było pewniakiem i raczej nikogo nie zaskoczyło. Tinto Brass powróciło po 7 latach nieobecności. Nie jest to może utwór, na który wszyscy czekali z wypiekami na twarzy, ale jest to zdecydowanie dobry materiał na koncert.
Dopiero przy The Sky Moves Sideways zaczęło się robić poważnie. Odegrano wersję znaną z lat 90-tych (nie tę skróconą z 2007 roku), subtelnie unowocześnioną i naznaczoną obecnością Gavina. W tej części setu nie pojawiło się już nic ze staroci, po Bonnie The Cat zespół zszedł na tradycyjną kilkunastominutową przerwę. Druga cześć właściwego setu rozpoczęła się od pokaźnej dawki Incydentu (Od Occam's Razor do Drawing The Line). Zanim zespół przeszedł do Time Flies, pojawił się utwór, którego chyba nikt się nie spodziewał. Dla mnie osobiście była to największa niespodzianka całego specjalnego koncertu – Dislocated Day. Dużo się o tym kawałku mówiło przez lata. Nie grany od 1999 roku, popisowy numer Chrisa Maitlanda. Swego czasu pojawiła się niepotwierdzona plotka, że Richard Barbieri nie lubi grać tego utworu. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze kiedykolwiek usłyszymy Dislocated Day. Niespodzianka. Inna sprawa, że Colin trochę się pomylił na samym początku, ale kto by się tym przejmował? Gavin nie zagrał tak jak na remastorowanym TSMS, jego gra była znacznie wierniejsza temu co swego czasu robił na koncertach Chris. Zakończenie było jak zwykle energetyczne chociaż zdecydowanie nie w tym stopniu co w latach 90-tych z Maitlandem za bębnami. Ostatnią dużą niespodzianką wieczoru (chociaż przez wielu obstawianą) było Up The Downstair (również po raz pierwszy na koncercie z Gavinem). Kiedyś stały punkt programu, potem przesiedział na ławce rezerwowych ponad 8 lat. Wypadł jak zwykle doskonale. W tym secie pojawiło się jeszcze Sleep Together, rarytas bardziej w kontekście tej trasy niż w ogóle. Na bis zespół zaprezentował Arriving Somewhere But Not Here, które nie było grane od Deadwing Tour. I na tym się skończyło. Arriving okazał się wyjątkowo dobrym utworem na zakończenie koncertu chociaż (o czym wtedy ludzie nie wiedzieli), na kartce z setlistą było jeszcze Trains, które się nie zmieściło. Amerykanie są słynni ze swoich ścisłych przepisów określających to kiedy koncert musi się skończyć ze względu na ciszę nocną. To już nie pierwszy taki przypadek w historii Porcupine Tree. Było potem kilka głosów rozczarowania, ale powiedzmy sobie szczerze – nie po to szło się na taki specjalny koncert żeby usłyszeć Trains. Wielbiciele wizualizacji na koncertach PT mieli dużo radości. Na występach specjalnych ekrany były olbrzymie. Jeżeli ktoś lubi takie rzeczy, to z pewnością nie wyszedł z RCMH niezadowolony. Zanim PT wystąpili z drugim takim koncertem w Londynie, odbyli mikroskopijną (7 koncertów) trasę po Europie. Niestety tym razem Polska się nie załapała, szczęśliwi (pozdrowienia dla Agaty, Miłosza i Sławka), a raczej trzeźwo myślący, zdecydowali się na wycieczkę do Niemiec. Było warto. Oczywiście na tym małym objeździe PT nie grali specjalnych koncertów, ale spora cześć rarytasów wypłynęła do setlisty (myślę, że głównie z uwagi na road-testowe walory). W Aarhus (4.10) duńscy fani dostali pełne Even Less i Dislocated Day (oraz Stars Die). W Halle (5.10) do zestawu Even Less + Dislocated Day dorzucono Up The Downstair i Arriving Somewhere But Not Here (zespołowi spodobało się granie tego na koniec), natomiast w Berlinie (6.10) dodatkiem było The Sky Moves Sideways (które pojawiło się na wszystkich kolejnych koncertach). Zawsze można było liczyć na przynajmniej 3 rarytasy z setu „specjalnego”. W końcu Porcupine Tree dotarli do Londynu gdzie w Royal Albert Hall (14.10) zaprezentowano ten sam set co w Nowym Yorku, ale tym razem udało się na koniec wcisnąć Trains (całość trwała ok. 2 godziny 46 minut). 


Set Akustyczny
01. Stranger by the Minute
02. Small Fish
03. Pure Narcotic
04. Black Dahlia
05. Futile
….
Set właściwy cz.1
06. Even Less (pełna wersja)
07. Open Car
08. Lazarus
09. Tinto Brass
10. The Sky Moves Sideways (Phase One)
11 I Drive the Hearse
12. Bonnie the Cat
…...
Set właściwy cz. 2
13. Occam's Razor
14. The Blind House
15. Great Expectations
16. Kneel and Disconnect
17. Drawing the Line
18. Dislocated Day
19. Time Flies
20. The Pills I'm Taking
21. Up the Downstair
22. Sleep Together
….......

          
          
          
          
                                           


Przebieg występu był podobny jak w Nowym Jorku, ale tym razem PT byli u siebie. Na widowni byli rodzice Stefana, zapewne też rodziny i przyjaciele pozostałych członków zespołu. Cała piątka była na luzie. Ryszard tak wspomina oba specjalne koncerty:


We did an acoustic set, which was very enjoyable. It was an amazing way to start the show, especially at Radio City with all its curtains and the depth of the stage, you could do all these reveals. So when the people got into the auditorium, all they see if this minimal little jazz setup at the front. They must have been wondering what the hell is going on and whether there was a support band. So we come out and do a little set. After that, the next curtains open and there’s all our gear and we go into the first part of our set. And then again, the next curtain opens up and we’ve got the biggest LED screen in the world, I think. So, suddenly, we’re all in this film going on. It was a magical moment.

That was a very special show, that and the Albert Hall were incredible. They’re venues you know about all your life. Famous and so much history attached to them. Finally, to get Porcupine Tree on stage with a production we all wanted to project.

Był to ostatni jak dotąd koncert Porcupine Tree, ironicznie wyglądał jak pożegnalny. Wiele utworów obstawiano z myślą o tych specjalnych występach, ja sam byłem niemal pewien, że na koniec w NY i Londynie zabrzmi Radioactive Toy. Niektórzy byli przekonani, że zabrzmi Nine Cats. Było jak było, ale raczej nikt z obecnych nie żałuje swojego udziału. The Incidet Tour niespodziewanie okazało się być trasą bogatą w utwory ze wszystkich lat (zabrakło tylko czegokolwiek z On The Sunday Of Life), oraz w wielkie powroty po latach. Porcupine Tree pobili tą trasą rekord repertuarowy. Między 15-tym września 2009, a 14-tym października 2010 roku zagrali 48 utworów:

2 utwory z „Up The Downstair”
2 utwory z „The Sky Moves Sideways”
1 utwór z „Signify”
3 utwory ze „Stupid Dream”
2 utwory z „Lightbulb Sun”
2 utwór z „Recordings”
6 utworów z „In Absentia”
5 utworów z „Deadwing”
3 utwory z „Fear of a Blank Planet”
1 utwór z „Nil Recurring”
14 utworów z „The Incident”
6 utworów niealbumowych (Stars Die, Mother and Child Divided, Futile, Black Dahlia, Bonnie The Cat i Remember Me Lover)
oraz 1 cover.


Tak, wygląda na to, że w Detroit (2 maja 2010) Steven Wilson wykonał na bis utwór grupy Showaddywaddy – Under the Moon of Love. Według relacji świadków, Gavin przez chwilę zagrał coś co skojarzyło się Bosemu z tym zespołem. Stefan próbował zagrać fragment żeby publiczność wiedziała o co chodzi, ale nie mógł bo miał kapo na akustyku. Obiecał, że później zagra i dotrzymał obietnicy.

                                                

48 utworów. Nawet jeśli uprzemy się i nie weźmiemy pod uwagę koncertów specjalnych, to po wyrzuceniu utworów tylko na nich wykonanych pozostają 43. Nawet jeśli uprzemy się, że Occam's Razor i Degree Zero of Liberty to nadużycia - jest 41. Nawet jeśli uznać Strip The Soul, .3 i Russia on Ice za połowy utworów, a Anesthetize za 1/3, to zostaje około 39,14 utworów (lol). Dotychczasowy król wzgórza czyli Tour of a Blank Planet miał wynik 36 utworów. Jakiekolwiek próby zrzucenia The Incident Tour z tronu na nic się nie zdadzą. Można jako ciekawostkę dodać, że zespół grał sobie na próbach How Is Your Life Today? (czego świadkiem był Miłosz), ale bez intencji wprowadzania go do setlisty (co potwierdził Wes, grali dla przyjemności). Ta trasa pozamiatała jeśli chodzi o ilość, rozmach i pomysłowość. Gdyby to rzeczywiście (odpukać) miała być ostatnia trasa Porcupine Tree, to byłaby godna tego miana. W następnej, ostatniej części opiszę jakie oficjalne wydawnictwa pozostały po tym turnusie (czyli raptem jedno) oraz jakimi bootlegami audio/video warto się zainteresować.

wtorek, 18 listopada 2014

Great Expectations: The Incident Tour 2009 - 2010, cz.1: Setlist Twisted


The Incident
to płyta nie przez wszystkich ceniona, nie przez wszystkich lubiana i generalnie trudna w ocenie ze względu na swój dziwaczny charakter. Jakby jednak nie było, album ten pociągnął za sobą jedną z najbardziej spektakularnych i nieprzewidywalnych tras w wykonaniu Porcupine Tree. Ile się przez ten ponad rok przewinęło utworów trudno zliczyć, ale przecież po to tutaj jestem. Na wstępie zaznaczę od razu, że postanowiłem włączyć dwa koncerty specjalne z 2010 do całości The Incident Tour. Kwestia dyskusyjna, teoretycznie te występy powinny być traktowane oddzielnie, ale w praktyce to bez sensu ponieważ odbyły się w tym, a nie innym przedziale czasowym, część starych utworów szykowanych na tę okazję i tak rozlała się po Europejskich miastach na jesiennym odnóżu w 2010, a ostatecznie sam Wilson określił koncert w Royal Albert Hall jako „end of The Incident touring cycle”.
Tak więc owe specjalne koncerty włączam do zestawu, ale oczywiście postaram się je odpowiednio uwypuklić w tekście.
Zanim jeszcze fani mieli okazję wysłuchać nowej (i póki co ostatniej) płyty Porcupine Tree, Wilson zapowiedział, że na trasie album będzie odgrywany w całości bo przecież to jeden utwór. Jak teraz wiemy całe gadanie o jednej monstrualnej kompozycji okazało się być mocno wyolbrzymione, a niektóre utwory dało się jednak wyrwać z szeregu co też zespół uczynił w 2010 roku. W lecie 2009 nie było jednak o tym mowy. Część osób mocno kręciła nosem na ten pomysł ponieważ Incydent miał pożreć sporo miejsca w setliscie. Do tego Stefan niedługo przed trasą przyznał, że mają zamiar grać cały nowy album oraz materiał z ostatnich dwóch lub trzech płyt. Trudno się było wtedy spodziewać, że zespół będzie tę trasę kończył z prawie dwudziestoletnimi utworami w zestawie, ale na tym polega cały urok The Incident Tour, nikt nie spodziewał się tego jak to się wszystko rozwinie, zapewne nawet sam zespół. Mając w pamięci bajkowy repertuar z małej trasy w 2008 wiele osób miało nadzieję, że niektóre z tych utworów pojawią się teraz. Do pewnego stopnia się to sprawdziło, ale trzeba było trochę poczekać.
Podobnie jak w 2002 roku, Porcupine Tree wystartowali w Stanach Zjednoczonych, dokładnie 15 września w Seattle. Zestaw odpowiadał mniej więcej zapowiedziom Stefana:

01. Occam's Razor
02. The Blind House
03. Great Expectations
04. Kneel and Disconnect
05. Drawing the Line
06. The Incident
07. Your Unpleseant Family
08. The Yellow Windows of the Evening Train
09. Time Flies
10. Degree Zero of Liberty
11. Octane Twisted
12. The Seance
13. Circle of Manias
14. I Drive the Hearse
….......
15. The Start of Something Beautiful
16. The Sound of Muzak
17. Lazarus
18. Russia on Ice
19. The Pills I'm Taking (Anesthetize, p2)
20. Normal
21. Bonnie The Cat
22. Way Out of Here
…...
23. Mother and Child Divided


Jak można zauważyć najstarszy utwór pochodzi z Lightbulb Sun, a do tego został wykastrowany. Russia on Ice pozbawiona drugiej, instrumentalnej części przechodziła płynnie (prawie) w środkową część Anesthetize czyli The Pills I'm Taking. Zawiłe? Porcupine Tree proszę państwa.
Poza standardowymi już „przebojami” w setliscie znalazło się kilka niespodzianek. The Start of Something Beautiful odsiedziało jedną dużą trasę poza cyrkulacją i teraz powróciło. Trudno to jednak nazwać jakimś wielkim powrotem. Bonnie the Cat to przykład zacnej tradycji grania utworów spoza płyt (chociaż w przypadku Bonnie the Cat to niemal albumowy kawałek). Dziwacznie wygląda trochę ostatni bis w formie instrumentalnego Mother and Child Divided, ale jak się później okazało, nieśmiertelne Trains miało pojawić się jako następne. Nie wydarzyło się to ponieważ PT przekroczyli swój czas (w skrócie, wpakowali się z setem w ciszę nocną) i musieli kończyć. Amerykanie są jednak bardzo wrażliwi na tym punkcie czego dowodem jest skrócenie nawet specjalnego koncertu, który odbył się rok później w Radio City Music Hall (i wtedy również ofiarą padło Trains). Następnego wieczora w Portland (16 września) okazało się jednak, że Jeżodrzewie ma w zanadrzu obszerniejszą ilość wymiennych utworów i tak fani mieli okazję zobaczyć/usłyszeć:

1-14. The Incident
….
15. The Start of Something Beautiful
16. Buying New Soul
17. The Pills I'm Taking
18. Lazarus
19-20. Strip The Soul / .3
21. Bonnie the Cat
…...
22. Way Out Of Here
23. Trains


Kosztem Russia on Ice można było zobaczyć Buying New Soul zaś brak The Sound of Muzak i Normal rekompensowały sczepione ze sobą Strip The Soul oraz .3. Way Out of Here przeskoczyło 'za barierkę' do części bisów, a całość zamknęło Trains.


         

Podobny set został zagrany w San Francisco (18 września), ale zamiast Way Out of Here powróciło zagubione Mother and Child Divided. Porcupine Tree bawili się tymi zestawami i tak w Los Angeles powyższy set został powiększony o The Sound of Muzak, a Way Out of Here ponownie zmieniło Mother and Child Divided.
Wariację większości dotychczasowych setów Jeżodrzewie zaprezentowało w Chicago (22 września), ale Bonnie the Cat podmieniono na bliźniaczy bonus z The Incident czyli Remember Me Lover. Bisy co noc wyglądały inaczej. To dopiero początek trasy, a Porcupine Tree kombinowali z takim zapałem, że aż trudno było uwierzyć w pojawiające się w internecie setlisty świeżych koncertów. Przez całą trasę po USA zespół tworzył różne mikstury z wypisanych wcześniej utworów, ale póki co nie pojawiło się więcej nic nowego. Rozpoczęcie europejskiego objazdu nie łączyło się z początku z żadnymi zmianami do czasu kiedy Belgowie w Brukseli (14 października) otrzymali prezent w postaci Stars Die (w miejscu Russia on Ice/Buying New Soul).
Utwór ten był ponoć dobierany do miejsc, w których Porcupine Tree grali, jedynie doskonałe pod względem akustyki sale dostąpiły tego honoru (co wyjaśnia też dlaczego nie usłyszeliśmy go w Hali Orbita). Trains zaczęło dojrzewać jako popisowy numer wieczoru. Kabaretowe wstawki w połowie utworu były coraz dłuższe i coraz wymyślniejsze. W Berlinie (26 października) Wilsonowi pękła struna na Trains. Jak to się mówi, nawet najlepszy żart można zabić powtarzając go w kółko. A średni żart tym bardziej.

                                     

Wesoła karawana Porcupine Tree dotarła w końcu do Wrocławia.

01-14. The Incident
….
15. The Start of Something Beautiful
16. Russia on Ice
17. The Pills I'm Taking
18. Remember Me Lover
19. Strip The Soul
20. .3
21. Lazarus
22. Way Out Of Here
…...
23. The Sound of Muzak
24. Trains


Byłem po tym koncercie wyjątkowo niezadowolony bo z możliwych opcji wybrali akurat te, które odpowiadały mi mniej (a następnego wieczora w Lipsku zagrali Stars Die i Normal). Z perspektywy czasu (i po koncercie w Łodzi, który w większej części zrekompensował mi wrocławskie braki) muszę jednak przyznać, że występ był udany (jeżeli lubi się The Incident, ja lubię). Niestety nagłośnienie nie należało do najlepszych, dźwięk mocno chrupał, a do tego był to jeden z najgłośniejszych koncertów na jakich byłem co niestety w tym wypadku zadziałało na minus. Supportem we Wrocławiu była Rose Kemp, kobieta której moc głosu przewyższała z pewnością moc urody, ale też wytrzymałości widowni.
Kiedy my byliśmy zajęci cmentarzami, fani w Budapeszcie (1 listopada) zostali zaskoczeni trasową premierą Blackest Eyes. Utwór powrócił w Ljubljanie (3 listopada), a zaraz po nim odśpiewano happy birthday dla Stevena Wilsona.
Na koncertach we Włoszech Wilson widziany jest podczas Trains z gumowym kurczakiem, część kabaretowa jak widać wciąż ewoluowała. Wydawało się, że do końca roku nie nastąpi już żadna zmiana w repertuarze, ale jak przystało na trasę, Porcupine Tree zaskoczyli w ostatniej chwili podczas specjalnego koncertu w Mumbaiu (21 grudnia). Po pierwsze i chyba najważniejsze, panowie zdecydowali się pierwszy raz pokruszyć Incydent na mniejsze elementy.

01. Occam's Razor
02. The Blind House
03. The Sound of Muzak
04. Hatesong
05. Lazarus
06. Open Car
07. Time Flies
08. Blackest Eyes
09. The Start of Something Beautiful
10. Russia on Ice
11. The Pills I'm Taking
12. Octane Twisted
13. The Séance
14. Circle of Manias
15. Way Out of Here
….......
16. Trains
17. Halo
         
Po drugie, w zestawie znalazły się trzy trasowe premiery: Hatesong, Open Car oraz Halo. Oczywiście żaden z tych utworów nie był wielkim wydarzeniem na tle ostatnich tras, ale jako niespodzianka podczas The Incident Tour zrobiły swoje. Była to również swego rodzaju wskazówka czego można się będzie spodziewać w następnym roku (choć oczywiście nie od razu).
Do lutego 2010 zespół miał wolne, prawdopodobnie do końca grudnia nie odbywały się żadne próby. Zbliżały się święta i każdy chciał odpocząć co w przypadku Wilsona nie oznaczało oczywiście przerwy w komponowaniu muzyki. Informacje na temat sesji do „Grace for Drowning” mówią, że nagrań dokonywano od stycznia 2010, ale znając go na pewno siedział przy swoim pianinie już w grudniu. Z tej najwcześniejszej fazy prac nad drugim solowym albumem wynikła piosenka Home in Negative.
Na dzień przed Wigilią, na stronie PT pojawiła się elektryzująco informacja o dwóch specjalnych koncertach, które miałby się odbyć w Nowojorskim Radio City Music Hall (na tamtym etapie lokalizacja koncertu w USA nie została jeszcze podana) oraz w Royal Albert Hall w Londynie.

C.d.n.
                                                           

wtorek, 28 października 2014

Wroc...law - 5 lat później.




Mamy okrągłą rocznicę. Dokładnie 5 lat temu we Wrocławiu wielu z nas bawiło się na koncercie Porcupine Tree. Pierwszym z dwóch jakie zagrali w Polsce na tamtej trasie i póki co przedostatnim w ogóle. Koncert ten był moim pierwszym koncertem PT i Wilsona w ogóle. Tak po prostu wyszło. Kilka lat wcześniej grali niemal pod moim domem w Łodzi, a ja z jakiegoś powodu nie poszedłem. Szkoda gadać. Bilet na Wrocław zakupiłem kiedy tylko była taka możliwość i przez jakieś 4 miesiące tenże bilet spoglądał na mnie z biurka i mówił „to Twój pierwszy koncert PT, zacznij sobie tworzyć w głowie oczekiwania z kosmosu”. I tak też było. Podobno pierwszy raz zawsze boli. Ten bolał pod wieloma względami. Miesiące zleciały szybko, w międzyczasie został wydany „The Incident”, który szczęśliwie spodobał mi się od pierwszego przesłuchania. Było to istotne, ponieważ Wilson zapowiedział, że nowa płyta będzie grana w całości. Kiedy trasa wystartowała, śledziłem zmiany w secie codziennie. Pamiętam niezdrowe podniecenie widząc takie utwory jak Buying New Soul czy Normal (Russia on Ice w skróconej wersji mimo wszystko niepokoiło). Jeszcze większe kiedy na niewiele ponad 2 tygodnie przed Wrocławiem w Belgii pojawiło się Stars Die. Oczekiwania zaczęły powoli mijać kosmos i docierać w rejony nie nazwane przez człowieka. Z perspektywy czasu widzę, że ciśnienie było ogromne, zdecydowanie zbyt ogromne bo w mojej głowie zaczął tworzyć się scenariusz koncertu, którego nikt nikomu nie obiecywał.
Tak czy inaczej dzień wcześniej zjawiłem się we Wrocławiu i spędzałem miło czas. Jest to miasto piękne i czuje się do niego przywiązany ze względu na to, że moja mama się tam urodziła i wychowała. Sam spędziłem tam dużo czasu jako maluch. Zmieniając otoczenie z Łodzi na Wrocław naprawdę czuć wielką różnicę. Wieczorem w dzień koncertu, w dobrym nastroju udaliśmy się małą gromadą w stronę Orbity, a przynajmniej tak się wydawało bo nikt z nas tam jeszcze nie był. Hala mieści się na względnym zadupiu i chociaż daleko jej do lokalizacji starej Progresji w Warszawie, to musieliśmy przedzierać się przez konkretne chaszcze zanim ukazało się poszukiwane miejsce. Pamiętam sklepik i wieko od werbla z autografami za srogie pieniądze. Pamiętam, że wizualnie Orbita robiła bardzo dobre wrażenie. Rzecz w tym, że jest to obiekt sportowy i akustyka jest w takich miejscach średnia.
O supporcie – Rose Kemp – powiedziano/napisano już wiele. Sama Rose operuje dosyć operowym wokalem, ale w połączeniu z fatalnym nagłośnieniem i akustyką nie dało się znieść kiedy śpiewała wysoko (a robiła to często). Reszta zespołu niczym się nie wyróżniała poza basistą, który trzymał gryf od góry. Jeśli chodzi o muzykę, to pamiętam powolne, super ciężkie, doom metalowe utwory.
Było naprawdę ciężko, podłoga drżała jak przy trzęsieniu ziemi. Ogólnie nie był to koncert tragiczny. Niestety sporo czynników złożyło się na to, że występ Rose Kemp był nie tylko ciężki w brzmieniu, ale tez ciężki w odbiorze. Po słynnym komunikacie na temat zakazu nagrywania bootlegów (z przesłaniem w stylu - jeśli widzisz, że ktoś nagrywa, bij go) zaczęło się intro. A razem z nim kolejna fala ekscytacji. Nie będę drobiazgowo streszczał koncertu, setlista znajduje się poniżej. Nagłośnienie było kiepskie i utwierdziłem się w tej opinii po koncercie w Łodzi. Mimo to The Blind House zrobiło duże wrażenie i wbiło mnie w ziemię. Do tego przełamała się pewna bariera, która dzieli fana i zespół, dopóki ten pierwszy nie pójdzie na koncert drugiego. Brzmi to banalnie, ale moment, w którym po raz pierwszy widzi się tych facetów na scenie, „żywych”, na wyciągnięcie (prawie) reki jest definitywny i zawsze zmienia perspektywę. Niestety po odegraniu „The Incident” i po przerwie, która nastąpiła, Porcupine Tree zaczęli niszczyć obraz idealnego koncertu, który stworzył się w mojej głowie. Oczywiście piszę to z przymrużeniem oka, ale wtedy czułem się jak balon, z którego powoli schodzi powietrze. Zamiast Stars Die był Lazarus. Zamiast Buying New Soul było Russia On Ice zagrane do połowy. Zamiast Normal było Way Out Of Here, jeden z niewielu utworów PT, których po prostu nie lubię (nie mówiąc o emo projekcji). Zabawne, że w zasadzie z większości zamienników bym się cieszył gdyby w secie były również kawałki na które czekałem. Przy bisie w postaci The Sound of Muzak i Trains trochę mi przeszły fochy, ale generalnie moje uczucia po koncercie były mieszane. Ten tekst jest też przestrogą dla wszystkich, którzy za bardzo nastawiają się na pewne rzeczy. Oczywiście to jest coś czego nie da się kontrolować, ale przewidywanie setlisty przypomina zazwyczaj ruletkę. Porcupine Tree zagrali większość z wyczekiwanych przeze mnie utworów w Łodzi rok później i dzięki temu z perspektywy czasu o wiele milej wspominam Wrocławski koncert niż 5 lat temu.
Trudno też było przewidzieć, że po zakończeniu trasy rozpocznie się dla grupy długa przerwa, która nadal trwa i nie widać jej końca. Później dowiedziałem się, że Stars Die grali tylko w salach z doskonała akustyką zatem Orbita była spalona na starcie. Kręciłem tez nosem, że zamiast Bonnie The Cat zagrali Remember Me Lover, ale i to nadrobiłem w Łodzi i jestem zadowolony, że we Wrocławiu było co innego. Zwłaszcza, że Remember Me Lover nie był tak często wykonywanym utworem. Pamiętam, że po występie trzeba było się jakoś z okolic Orbity wydostać, a było już późno więc nie czekaliśmy na zespół. Z relacji fanów można się było potem dowiedzieć o słynnym sprincie Stefana do busa. Podobno się pochorował i chciał jak najszybciej wskoczyć pod koc, taka jest przynajmniej oficjalna wersja. Reszta potulnie podpisywała wszystko co się da. Co zabawne, to właśnie podpisy reszty zespołu są teraz trudne do zdobycia, zwłaszcza w porównaniu z uroczystą sesją autografową, którą Wilson odbębnił w Poznaniu i Zabrzu w 2013 r.
Kończąc wspominki z końca października 2009 r., wiele osób uznaje Wrocławski koncert PT za jeden z najsłabszych jakie zagrali w Polsce. Ja mimo wszystko wspominam go miło. To był ten pierwszy i chociaż bolało, to ostatecznie myślę o tym występie ciepło. Od tamtej pory widziałem SW 10 razy z różnymi zespołami, ale ten pierwszy koncert zawsze będzie solidnie wyryty w mojej pamięci. Współczuję fanom, którzy poznali Porcupine Tree po 2010 roku. Na kolejny występ tego zespołu będzie trzeba jeszcze trochę poczekać.

Ps.: bootlegu z tego koncertu nie ma, a przynajmniej nic mi nie wiadomo o istnieniu takowego.

Ps.2: tłukąc się zapchanym pociągiem z Wrocławia do Łodzi, słuchałem przez całą podróż "Wild Opery" no-man. To chyba najlepsza płyta Stefana na tę porę roku.

Setlista z Wrocławia (28 października 2009)

01 - 14. The Incident
15. The Start of Something Beautiful
16. Russia on Ice
17. The Pills I'm Taking
18. Remember Me Lover
19. Strip The Soul
20. .3
21. Lazarus
22. Way Out Of Here
...........................
23. The Sound of Muzak
24. Trains

piątek, 12 września 2014

It was born in 09, the year of Bad Romance and Blur's reunion: The Incident - 5te urodziny



Dziś (plus/minus) swoje piąte urodziny obchodzi płyta The Incident, która nadal jest najnowszym albumem Porcupine Tree. Brzmi to upiornie, ale większość fanów zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że jest to ostatni zawodnik w sztafecie, a następnego póki co nie widać. Nie chcę na te piąte urodziny pisać spóźnionej recenzji więc napiszę tylko tyle, że płyta od początku mi się podobała. Każdy ma swoje wspomnienia związane z Incydentem, ja mam bardzo miłe. Pomyślałem, że przy okazji tej okrągłej rocznicy, spróbuję przybliżyć jak kształtowało się tworzenie tego albumu (oczywiście na ile pozwalają mi zdobyte informacje). Podkreślam od razu, że w miejscach gdzie pojawiły się znaki zapytania starałem się samemu poskładać wydarzenia do kupy posługując się różnymi poszlakami (wypowiedziami Wilsona, datami, czy po prostu wnioskami, do których dochodziłem na chłopski rozum). The Incident to płyta nietypowa, a sam pomysł na jedną dłuuugą suitę był ryzykowny i ostatecznie nie został zrealizowany bo, powiedzmy sobie szczerze, jest to po prostu zestaw sklejonych ze sobą utworów (a też nie zawsze) z czego tylko dwa mają wspólny mianownik – gitarowy riff (określenie song-cycle, którego potem Wilson używał jest znacznie bardziej adekwatne). Nie jest to moim zdaniem wielka wada, ale Wilson napompował przed premierą wielki balon, z którego powietrze szybko uleciało. Myślę, że między innymi to jest powodem niechęci wielu ludzi względem tej płyty. Sam Steven od tamtej pory kręcił na nią nosem, ale robił to samo względem Lightbulb Sun więc niech się kisi w swoich artystycznych rozterkach bo jego perspektywa (autora) nie ma wiele wspólnego z moją (odbiorcy). Ponudziłem trochę (mimo wszystko) więc wróćmy do sedna tego tekstu. Lubię kiedy Wilson rzuca się na coś co nie jest do końca pewne, ale ekscytujące. Po wykalkulowanym i przećwiczonym na trasie prawie rok przed wydaniem Fear of a Blank Planet, taki eksperyment był potrzebny.
Według informacji zwartych w książeczce do Incydentu, proces komponowania/nagrywania rozpoczął się we wrześniu 2008 roku. Na przełomie sierpnia i września odbyła się mini trasa no-man (3 koncerty). Po powrocie z tego małego objazdu, Wilson zamknął się w swoim No Man's Land II i zaczął „demować” nową muzykę Porcupine Tree. W październiku obyła się ostatnia odnoga trasy Fear of a Blank Planet więc z oczywistych względów nic wtedy nie powstało (z tego co wiem Wilson nie należy do muzyków piszących w trasie). Zostały mu zatem niecałe ostatnie dwa tygodnie października, oraz listopad. Trzeba jednak pamiętać, że 20tego listopada miała miejsce wstępna premiera (dla pre-orderowców) pierwszej solówki Wilsona Insurgentes, co też z pewnością odwracało jego uwagę od pracy. W tym okresie powstało zapewne Remember Me Lover oraz pomysły muzyczne, które zostały wykorzystane przy tworzeniu songsajklu The Incident. Jakoś w połowie grudnia Porcupine Tree zebrali się w położonym na wsi studiu Monkey Puzzle House. Jest to obiekt rezydentalny zatem zespół mieszkał tam przez około 2 tygodnie i miał dużo czasu żeby pracować nad muzyką. Chyba, ze akurat nie pracował, a z tego co można przeczytać na stronie, studio oferuje: a lounge with Sky TV, DVD player, a pool table and darts board. There is a kitchen situated off of the lounge. Outside in the garden, there is a barbeque, a large pond and a lawn with 5 a side football goals.
Właśnie podczas tych grudniowych sesji wypłynęły utwory, które ostatecznie znalazły się na bonusowym dysku: Bonnie The Cat, Flicker i Black Dahlia. Zostały one (w większości) skomponowane na miejscu przez cały zespół. Większość z Was wie, że Bonnie The Cat zyskało swój tytuł ze względu na kotkę, która chodziła po studiu. Utwór mógł jednak równie dobrze nazywać się Hugo The Dog ponieważ w Monkey Puzzle House mieszka też cichy realizator, pies Hugo.

          

Jeśli chodzi o Black Dahlia, to historia przypomina odrobinę tę z My Ashes. Richard Barbieri przyniósł demo nagrane na pianinie, a Wilson w ciągu dwóch godzin zrobił z tego piosenkę. Rysio:

I brought that track in more or less complete. Just to show you how Steven works, he said, “Ah, ok, that sounds good.” We were in a residential studio at the time, so we all had rooms within the same building. So he said, “Look, why don’t you guys work on something else and, in the meantime, I’ll just go up to my room with a laptop.” And he came down about two hours later with the song—the lyrics, the vocal lines, the harmonies, everything.

Grudniowa sesja zakończyła się nagraniem (w całości lub w znacznej części) utworów z drugiego dysku The Incident, oraz pracą nad muzyką, która ewoluowała ostatecznie do gigantycznych rozmiarów. Pierwsza jakakolwiek publiczna wzmianka o nowym albumie pojawiła się 3 grudnia 2008 r. przy okazji zapowiedzi koncertu w Londynie (9 października 2009 r.). Zaznaczono wtedy nieśmiało, że występ odbędzie się w ramach promocji nowego materiału. Właściwa zapowiedź albumu (choć nadal bardzo wczesna) pojawiła się na stronie Porcupine Tree 16tego grudnia. Ogłoszono wtedy, że zespół jest właśnie w wiejskim studiu, pracuje nad utworami, i że: recording of these pieces and a new 35 minute SW song cycle is due to start in February, and tour plans are being put in place from September onwards following release of the new album.
Ostatecznie część materiału została nagrana już w 2008, a w lutym 2009 zespół pracował już nad kolosem. W styczniu Wilson kontynuował pracę nad tą muzyką poza drugą połową miesiąca kiedy pojechał w mini trasę z Avivem Geffenem. W lutym Porcupine Tree wrócili do studia i Stefan przyniósł już wtedy 35 minutowy kawał utworu. Zespół zaczął kluczyć wokół tego dema i powoli rozwijać pomysły w nim zawarte. PT musieli dosyć wcześnie podjąć decyzję, że spójna (o tyle, o ile) całość, która miała otrzymać tytuł The Incident będzie tworzyła pełny album. Nagrane w grudniu grupowe kompozycje trzeba było zatem odłożyć na bok i to nie bez bólu (co ostatecznie spowodowało, że PT zdecydowali się na dwupłytowe wydawnictwo). Zespół zaczął dokładać swoje do dema Wilsona i tak z 35 minut nagle zrobiło się 55.
Dodatkowych nagrań instrumentów akustycznych dokonano w Air Studios, natomiast John Wesley zarejestrował swoje partie w Red Room Recorders na Florydzie.

           

Praca nad The Incident trwała do maja, ale zakładam, że końcówka stanowiła już tylko lekką post-produkcję i miksowanie całości. Album musiał być gotowy jeszcze przed „wakacjami” żeby wszystko wytłoczyć, wydrukować i zafoliować na wrześniową premierę. Porcupine Tree siedzieli cicho aż do czerwca (w tym czasie było dużo szumu koło solówki Wilsona i singla no-man) kiedy na stronie wyjawiono (12 czerwca) tytuł płyty i opisano krótko co to w ogóle będzie. 19 czerwca sypnięto tracklistą, a Roadrunner rzucił filmik, na którym widać jak zespół pracuje nad „czymś”.

                                                   


W rzeczywistości widać na nim spore fragmenty grudniowej sesji i kilka nowszych fragmentów. Można nawet zobaczyć jak wygląda kotka Bonnie. Prawdę mówiąc obejrzałem ten filmik po raz pierwszy w życiu przed chwilą bo oryginał ze strony Roadrunner już dawno nie działa. W 2009 miałem potwornie stary komputer i próba włączenia streama skończyłaby się katastrofą (Windows 98, 128 MB ram, itd). Może i dobrze wyszło bo nie psułem sobie niespodzianek (nie żeby powyższy filmik ujawniaj wiele). Jakoś na początku lipca Porcupine Tree rzucili prawdopodobnie najgorszymi zdjęciami promocyjnymi w historii tego zespołu. Wilson bronił potem tego pomysłu tłumacząc, że chciał się wyróżnić na tle innych zespołów metalowych (ze stajni Roadrunner), które zawsze ubrane są na czarno (chociaż mówił to bez przekonania).
   
         

Nie zmienia to faktu, że panowie wyglądają na tych zdjęciach jak banda lodziarzy. Nie wiadomo gdzie zaczyna się Colin, a Wilson ma minę jakby stał w bardzo długiej kolejce żeby złożyć PITa. Prawdopodobnie żeby zmyć wrażenie po tych fotkach, 13 lipca łaskawie udostępniono kolaż fragmentów płyty (to samo było przed wydaniem Grace for Drowning - na podstawie jego trailera wyciągnąłem błędne wnioski, że płyta będzie słaba), nie słuchałem wtedy tego bo się zbuntowałem przeciw rozdrabnianiu materiału w ten sposób. Nie odpuściłem za to singlowej wersji Time Flies, która została udostępniona 3 sierpnia (człowiek nie zdawał sobie wtedy sprawy jak dużo wycięto z płytowej wersji). 5 sierpnia wystartowały pre-ordery. Wiem, że to zaczyna brzmieć jak odliczanie w sylwestra, ale tak też to wyglądało. PT rzucali co chwilę jakieś info, a prawdziwa machina promocyjna miała dopiero ruszyć. Płyta wyciekła w ostatnich dniach sierpnia. Pamiętam, że dowiedziałem się o tym dzień lub dwa później, ale byłem wtedy gościnnie w obcym mieście i nie za bardzo mogłem się zaopatrzyć w Incydent. Do tego przez 24 godziny leżałem w łóżku z wysoką temperaturą, ale w końcu nie wytrzymałem, dorwałem się do okolicznego komputera i wrednie ściągnąłem Porki. Nie dałem rady doczekać do premiery.

         

         

I Drive The Hearse od razu wbiło się do mojego top5 Porcupine Tree i jest w nim do dziś. W drugim tygodniu września słuchałem już z kompaktów. Wersja limitowana (raptem drugie takie wtdanie w świecie Wilsona) liczyła sobie 2000 egzemplarzy i zawierała dvd z mixem w 5.1 (oraz wielką „książkę” z obrazkami i tekstami). 5 lat minęło, a ja nadal cenię tę płytę, słucham jej raz na kilka miesięcy i wspominam czasy kiedy album PT co dwa lata był normą. Takie są moje wspomnienia z okolic powstawania i premiery The Incident, prawdopodobnie najbardziej niedocenionej płyty Jezodrzewia. Proponuję przy tej okazji aby każdy włączył ten album. Warto.